Czterdziestka, czyli jak przekroczyłam próg do krainy czarów


Pozwalam sobie na tę pożyczkę z tytułu znanej książki o Alicji, bo jest to też odniesienie, a wręcz osobista wycieczka, do mojej, mniej znanej 😉, która do tej pierwszej nawiązuje pytaniem o wędrówki między wymiarami świata. 

Nim jednak przekroczymy ów próg krainy czarów, kilka uwag na temat samego progu. 

Na temat istotności jego przekraczania we właściwy – obrzędowy – sposób przeczytałam kilka ładnych lat temu w publikacji psychoterapeuty Tomasza Teodorczyka, która nosi tytuł: „Metody pracy z progiem przy zastosowaniu koncepcji obrzędów przejścia A.van Gennepa. Materiały szkoleniowe Akademii Pracy z Procesem”. 


Próg 
„Próg strukturalnie oddziela proces pierwotny od wtórnego, jest granicą tożsamości człowieka, oddziela znane od nieznanego. Subiektywnie jest doświadczany jako poczucie niemożności zrobienia, pomyślenia lub wyrażenia czegoś. W związku z tym próg jest miejscem najbardziej energetycznym, to obszar walki miedzy starym a nowym, między obroną znanych i bezpiecznych zachowań i stylów życia a ciekawością zmiany”. 
(T. Teodorczyk, źródło: https://akademiapop.org/tomasz-teodorczyk-psychologia-zorientowana-na-proces-teoria-i-praktyka/

W dużym skrócie (warto przeczytać całość wspomnianej publikacji!) autor zwraca uwagę na to, że o ile dawniej normą kulturową naszego społeczeństwa była umiejętna pomoc innym (poprzez odpowiednie obrzędy, rytuały, symbole, przedmioty, wypieki, słowa, gesty itd.) w przekraczaniu krytycznych dla nich progów, o tyle współcześnie skupiamy się niemal wyłącznie na imprezowym (ewentualnie religijno-imprezowym) charakterze naszych uroczystości rodzinnych. Dobrym przykładem jest tu ślub/wesele, gdzie po momencie zaślubin weselnicy udają się już tylko na biesiadę i nawet pozostałości dawnych obrzędów traktowane są tylko jako zwyczajowe „zabawy” – nie nadaje się im już głębszego sensu. Efektem braku prawidłowo przygotowanych i przeprowadzonych rytuałów jest bardzo często nieprzekroczenie progu przez pannę lub pana młodego, co nie pozostaje bez następstw w ich dalszym wspólnym życiu. 

Teoria A. van Gennepa
„W 1909 r. francuski etnolog A. van Gennep wydał pracę >Obrzędy przejścia<, w której przedstawił powszechnie przyjętą dziś trójfazową koncepcję zmiany. Mówi ona, że wszystkie społeczności wypracowały stabilny i powtarzalny, identyczny w swojej bazowej strukturze, cykl obrzędów, które mają umożliwić członkowi społeczności pełne, głębokie a jednocześnie bezpieczne przeżycie zmiany. Ta trójfazowa struktura wygląda w największym skrócie w następujący sposób: 
1. Obrzędy preliminalne, obrzędy wyłączenia. Są one związane z wyłączeniem jednostki z jej dotychczasowego statusu, jej separacji od tego, kim jest przed zmianą.
2. Obrzędy liminalne lub transliminalne dotyczą okresu przejściowego, kiedy jednostka już nie jest >tym< a jeszcze nie jest >tamtym<. W tym okresie jednostka jest pozbawiona statusu.
3. Obrzędy postliminalne, obrzędy włączenia jednostki do nowej grupy, przysposobienie sobie przez nią nowego statusu. Ten rodzaj myślenia, wraz z powszechnym w różnych kulturach traktowaniem progu jako elementu przynależnego do sfery sacrum, każe traktować próg nie jako granicę pomiędzy procesami, lecz raczej jako obszar graniczny pomiędzy nimi. Ma to doniosłe znaczenie zarówno dla sposobu rozumienia tego zjawiska, jak też i dla metod pracy z nim”. 

Dla mnie, a pewnie nie jestem w tym osamotniona, czterdzieste urodziny były progiem trudnym do przekroczenia. Były progiem, którego najchętniej bym nie przekraczała. Wiązałam z nim symboliczny koniec młodości, słabszą regenerację ciała, jakąś mglistą wizję dojrzałości i wyobrażeń na jej temat. No i ten kierunek w stronę przemijania… Wszyscy ludzie, których podziwiam, moje autorytety, stali się ostatnio jacyś siwi, pomarszczeni… Mój ukochany mężczyzna jest ode mnie starszy o 18 lat i za dwa lata skończy 60. To naprawdę przestało być śmieszne. Do tego dziecko, które w przyszłym roku skończy przedszkole i pójdzie do szkoły, więc czuję jakąś presję, żeby z matki-wariatki przeobrazić się w jakąś jej stabilniejszą formę. Tylko co to dla mnie oznacza? I jak to zrobić, żeby nie zgubić przy tym siebie, nie stracić swoich skrzydeł? Wiele bym dała, żeby ten trudny, wysoki próg móc jeszcze jakoś od siebie odsunąć. Albo go zignorować. Ale wiedziałam, że nie mogę. 

Zrobiłam więc coś odwrotnego – postanowiłam, żeby przekroczyć go bardzo świadomie i wyjątkowo uroczyście. Tylko jak? 

Moim zmaganiom z samą sobą przyglądał się Piotr. 

„Jak chciałabyś to przeżyć?” – pytał i podsuwał różne propozycje. 

Któregoś wieczora, kiedy słuchaliśmy wspólnie muzyki stworzonej przez mojego kuzyna Alberta (AUK), poniosła nas ona, porwała w różne wymiary świata i zaświata. I powiedziałam, że nie muszę jechać ani pod żadne palmy, ani pić wydziwiastych drinków w jakimś tłumie, za który musiałabym być jako gospodyni imprezy odpowiedzialna, że nawet bym tego nie chciała. Wyjątkowym byłoby dla mnie odpuścić sobie, dać się ponieść szamańskim sposobem, a przede wszystkim usłyszeć na żywo muzykę stworzoną przez Alberta, w przyrodzie, wśród drzew i bliskich mi ludzi. 


Kocham muzykę i jej wpływ na duszę. Ale nie słucham zbyt wielu wykonawców, bo niewielu tylko naprawdę mnie porywa, a na to, co za serce nie szarpie, szkoda mi po prostu czasu. AUK jest wg mnie perełką, dziełem sztuki, czymś takim… soulmade & heartmade. Stworzonym w trudnych warunkach islandzkich nocy polarnych, sięgającym głębin ducha – ducha, który jeszcze czarniejszych nocy niż te polarne doświadczył w życiu, a jednak zachował swoją jasność, piękno i głębię. AUK to podróż mistyczna, ale jakby… z przewodnikiem. Od razu poczułam, że z takim przewodnikiem byłoby mi łatwiej przekroczyć mój próg. 


Piotr, jak się okazało, podchwycił pomysł i początkowo nieco w tajemnicy przede mną przystąpił do jego realizacji. Skontaktował się z Albertem i poprosił go o występ, a także przenocowanie nas i naszych ewentualnych gości w swoim czarownym gospodarstwie w lesie. Sam zajął się planowaniem dań, bo choć upierałam się, że nic wielkiego nie potrzebuję, on postanowił, że oczaruje także nasze podniebienia. 


Gdy już uchylił nieco rąbka tajemnicy, byłam przeszczęśliwa. Poczułam, że do pełni szczęścia potrzebuję… ochry. Prawdziwej ochry do malowania twarzy, co miało być kolejną pomocą w przekraczaniu progu. Żeby ją zdobyć, pojechaliśmy aż do Złotoryi, do sklepu przy galerii „Barwy Kaczawskie”, o której to wyprawie muszę napisać osobno, bo również ona, jak się okazało, była wyprawą w krainę czarów. Z galerii, zamiast ochry, zabraliśmy ze sobą kilka innych pigmentów: ciemnoszary bazalt z Męcinki, jasne złotoryjskie „złoto”, ogniście pomarańczową glinkę z Udanina, czerwony spągowiec, zieloną zwietrzelinę z Dobkowa, a także (jako jedyny pigment importowany zza granicy) czerwień angielską. Z tych pigmentów mieliśmy utrzeć własne, prawdziwe, mineralno-miodowe akwarele. 


Piotr zaprosił gości – moich najbliższych znajomych. Bo wiadomo – obrzęd w społeczności nabiera większej mocy. A też i po prostu chciałam przeżyć ten wieczór, ten ważny dla mnie i trudny czas z tymi, którzy są dla mnie ważni. I dać im od siebie tej nocy coś wyjątkowego. Jak się później okazało, nikt z zaproszonych nie mógł dotrzeć. Początkowo bardzo mnie to zabolało. Rozumiałam, ale bolało. Teraz wiem, że wyszło idealnie. Bo miało się zadziać dokładnie to, co się zadziało… 

Autor fotografii: Aneta


W noc przekraczania przeze mnie progu i wkraczania w nowe towarzyszyli mi: księżyc w nowiu, niebo pełne migoczących i spadających gwiazd, las ozdobiony światełkami świetlików, mój ukochany Piotr, Albert i jego żona Aneta, kocur Jasiu, suczka Łata, duch Klusi i – czymkolwiek on nie był za życia – nabity na żerdź „Puszek”. 




Zaczęliśmy od przygotowania farb z tych wszystkich kolorów, które tkwią w skałach, w skorupie, w skórze Matki Ziemi. By z nią się połączyć, jej oddać cześć, jej pięknem, jej duchem, jej różnorodnością otoczyć i udekorować się, poczuć ją na sobie i w sobie… 









i stały się kolory 
barwny szal 
szał 
skał 
ciał


Autor fotografii: Aneta

Autor fotografii: Aneta


Myślałam, że każde z nas pomaluje się samo. Piotr jednak poprosił, bym ja pomalowała jego, a on mnie. Jego palce, wilgotne i śliskie od farby, dotykały moich policzków, czoła… Kocham tego człowieka… Kocham jego dotyk. 


Autor fotografii: Albert


„Zaufasz mi?” – zapytał. 
Tak, ufam mu. 
„To patrz”. 

Wzięłam lusterko i osłupiałam. Skubany namalował mi przez pół twarzy… wąsy! 
Nie! Nie szamański rysunek zjednania z duchami przyrody. 
Wąsy. Czerwone. I asymetryczne. 

Chwilę chodziłam w tę i z powrotem. W końcu się sprzeciwiłam i oznajmiłam, że idę to zmyć. On zadowolony. „To jest twój Wewnętrzny Krytyk” – mówi. „Zmyj go dzisiaj raz na zawsze”. I zmyłam. Resztę zostawiłam tak, jak Piotr mi namalował. Choć wcześniej myślałam, że zrobię na sobie takie ładne do zdjęć, perfekcyjne (perfekcjonistyczne) wzory, słowiańskie symbole. Teraz wydało mi się, że to, co miałam na twarzy, było lepsze. Oczywiście bez wąsów. Piotr się śmiał. Uśmiechał. Cieszył. Że te wąsy zmyłam. 


W międzyczasie dostałam piękny prezent od Alberta. Zagrał mi i zaśpiewał wiersz Edgara Allana Poe „Eldorado”. Mocny wiersz. Piękny głos. Ciarki na skórze. 





A potem zaczął się koncert. Bo to, co się wydarzyło, to był prawdziwy koncert. W lesie, w nowiu, z duchami… Szaleństwo. Nie spodziewałam się tego, myślałam, że może coś zagra przy ognisku, a on zrobił koncert. I był to jeden z najlepszych koncertów, jakie przeżyłam. Dopiero, kiedy Albert wyjaśnił mi, że wszystko musiał przearanżować, żeby można było to zagrać (I ZAŚPIEWAĆ!!!) Na żywo, dotarło do mnie, jak długo i mocno musiał się przygotowywać… I przy okazji stworzył nowy utwór… 








Nie puszczę Wam tego, bo Albert poprosił, żeby nie nagrywać. Z jednej strony dobrze, bo zamiast wchodzić w rolę reporterów, mogliśmy tańczyć, przeżywać, rozpuszczać się, rozpływać… Szkoda tylko trochę, że nie zostało to uwiecznione, bo był to spektakl mistyczny wręcz, niesamowity! We mnie przeżycie tego koncertu żyć będzie już zawsze, a nawet i wiecznie, zabiorę je ze sobą do gwiazd, kiedy przyjdzie pora. 





Później, przy ognisku, Albert wyjawił nam, że był to pierwszy raz, kiedy grał swoją własną muzykę na żywo. I teraz… No nie mogę… Łzy mi stają w oczach, kiedy o tym myślę.

Pojechałam, kuzynie, do Ciebie, przekroczyć mój trudny próg, a okazało się, że pociągnęłam za rękę i Ciebie, byś Ty przekroczył swój. I weszliśmy razem, i razem z naszymi najbliższymi, w nowy dla nas świat spełnienia, świat innych barw, w najprawdziwszą krainę czarów! 

Autor fotografii: Aneta

I już mnie tak nie boli tych czterdzieści lat, teraz otworzyła się brama do głębokiego przeżywania siebie nie w samotności, ale we wspólnocie, brama do pełnej radości, do odważnego sięgania po swoje, po swoje marzenia, po życie przeżywane na własnych zasadach, po swojemu, w bliskości, we współ-odczuwaniu i współbiciu serc! 




Ty pomogłeś mnie, a ja, jeżeli moje marzenie usłyszenia Twojej twórczości na żywo w jakikolwiek sposób pomogło Tobie przekroczyć Twój próg – jestem szczęśliwsza, niż da się to opisać! To jest dla mnie sens życia w społeczności, we wspólnocie: nawzajem się inspirować, tworzyć, dawać, przyjmować i dzielić się tym Światłem jak urodzinowym tortem. 

W założonej niedawno winnicy piliśmy wino i cydr zrobiony przez gospodarzy. Później, żeby nieco stracić rozum, z pomocą przyszedł nam słowacki um (kto pił, ten wie). Ostatnia faza obrzędu była już więc mocno na wesoło. A ja, moszcząc się na leżaku odkryłam, że i my w Soli potrzebujemy leżaków, które bardziej niż inne siedziska wymuszają spoglądanie w niebo. W to niebo ogromne, nieskończone, skąd gwiazdy co rusz to spadały, byśmy mogli wypowiadać życzenia… 






Dziękuję Wam, Piotrze, Albercie, Aneto, żeście w tę noc ze mną byli, um i wino pili!





40 (ForTy)

 

Szorstki, miedziany, z trzewi, z serca

Głos twój się sprzęga z głosem Wszechducha;

Gdzie ścieżki się zbiegły, po lesie się niesie.

Ja jestem. Ja czuję. Ja tańczę. Ja słucham.

 

Głodni karmienia się karmieniem

Innych dusz Światłem naszej własnej duszy

Nie byliśmy pewni, czy karmić czym mamy...

Czy kogoś to dotknie, nasyci, poruszy?

 

Tobą dziś ja, mną jesteś ty –

spletliśmy z sobą nasze sny…

 

Jak wtedy, gdyś moich poczuł słów smak w sobie,

Niezagojone nimi posypałeś rany…

Wybacz – słonym pisałam kałamarzem,

Teraz odwdzięczę Ci się, kochany: 

Moim dziś sercem będziesz siebie czuł,

I moim uchem będziesz siebie słuchał

Przepłyną przeze mnie polarne noce,

Rodzime zimy i marcowa plucha…

We mnie dziś wilk pożera psa

I boli rozłąka, spracowane dłonie...

Lecz one też gwiazdy wskazują nam złote

I nimi to właśnie sięgam teraz po nie…

A gdy ja sięgam, w tobie roziskrzają,

Zmiatając niepewność świetlistym ogonem.

Wszechduch rozjarza się wszechszczęściem

I ty już nim płoniesz, i ja także płonę. 




.

10.07.2024


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Lindemann - Wer weiß das schon?

Magisterarbeit: "Blaue Blume im Gemüsegarten. Ausgewählte Fragen zur Koexistenz eines romantischen Individuums mit der Gesellschaft geschildert in Novalis` „Heinrich von Ofterdingen“