Gdy lekarz wydaje wyrok...



Co byś zrobił/zrobiła, gdyby pewnego dnia lekarz specjalista powiedział ci, że twoje upragnione, ukochane, maleńkie dziecko jest nieuleczalnie chore - i to z twojej winy?
To właśnie przydarzyło się mi.

Schodzę w głąb mojego pękniętego serca, gdzie świeża blizna wciąż jeszcze krwawi, by opowiedzieć Wam, jak wyglądało moje życie przez całych 7 z 12 pierwszych miesięcy mojego macierzyństwa. Co czuje matka, słysząc takie oskarżenie i taki wyrok? Jak wygląda codzienność w oczekiwaniu na potwierdzenie lub niepotwierdzenie straszliwej diagnozy? Może jesteś lub będziesz lekarzem, pielęgniarką, opiekunem osób starszych lub chorych? Może znasz kogoś, kto ma w rodzinie kogoś poważnie chorego? Mnie nic już nie wróci straconego czasu, nie sprawi, że posiwiałe włosy odzyskają barwę. Ale jeśli choć jednej osobie przypomnę tym wpisem, że słowa ranią, a nawet mogą zabić, jeżeli pod jego wpływem choć jeden człowiek nie zostanie tak okrutnie jak ja ugodzony w samo serce - warto zanurzyć pióro we własnej krwi - i opisać to, co nigdy nie powinno się było wydarzyć...



I

OCZEKIWANIE
To jedyny zapisany do tej pory rozdział w kronice, którą zamierzałam zapełnić wpisami i zdjęciami z okresu dzieciństwa mojego synka. Wściekam się, bo minął już ponad rok, odkąd maluszek jest z nami na świecie, a w kronice są tylko wpisy z okresu ciąży. Ani jedno słowo nie zostało zapisane po jego narodzinach, ani jeden kwiatek nie namalowany. Wertuję puste, białe kartki. Ten widok sprawia, że wszystko we mnie ściska się z żalu. Mogłam się przecież przemóc. Było wiele pięknych chwil, a na wielu zdjęciach dziecko promienieje radością, można je było przecież wkleić. Tylko - co miałabym napisać obok? „Boję się, mój Maleńki, że pewnego dnia przestaniesz się uśmiechać, że ból zgasi iskierki szczęścia w Twoich ślicznych oczkach”? Poza tym zrobienie starannego wpisu w kronice wymaga nieco czasu. Czasu, którego bałam się... zmarnować... odkładając maluszka, pozbawiając go choćby na chwilę moich ramion, w których było mu najlepiej. Nie chciałam, żeby pisanie okupione było jego tęsknym płaczem. Nie potrafię znieść jego płaczu. Boję się go. Może płacze z bólu? Może to pierwsza oznaka choroby? „Nie płacz, maleńki, mamusia jest przy tobie, nie robi już nic innego...”

Wracam do pierwszych zapisanych stron.
Zdjęcie testu ciążowego. Właściwie nie musiałam robić testu. Czułam, że jestem w ciąży. Każda komórka mojego ciała na właściwy sobie sposób przekazywała mi tę wspaniałą wiadomość. Wydarzył się cud. W moim ciele zakiełkowało nowe życie.

Marzyłam o tym długie lata. Nie o tym, żeby MIEĆ dziecko. W dzisiejszych chorych czasach byłoby to samolubne. Myślę, że obecnie chęci powołania na ten świat kolejnego człowieka powinna towarzyszyć chęć takiego jego wychowania, by - na wybrany kiedyś przez siebie sposób rzecz jasna - stał się obrońcą, opiekunem tego świata, jego przyszłością i światłem. Dość już pasożytów nosi udręczona Matka Ziemia na swoim poranionym ciele. Potrzeba ludzi świadomych, umiejących żyć według świętych praw przyrody, ludzi zacnych, uczciwych, uduchowionych i zaradnych.
Połączona znoszącą wszelkie granice miłością i wspólnymi wartościami z człowiekiem, którego pod każdym względem uważam za wzór męskich i ogólnoludzkich cech, znalazłszy się wspólnie z nim w miejscu, w którym wyznawane wartości stają się sposobem życia, codziennością, rzeczywistością, poczułam, że nadszedł odpowiedni czas. „Wszechduchu - prosiłam, patrząc w rozgwieżdżone niebo - niech zejdzie we mnie świetlista duszyczka, a ja uczynię wszystko, żeby w dziecinie to Światło utrzymać!”

Przygotowując się do poczęcia, poza oczywistym zdrowym odżywianiem się, oboje nie przyjmowaliśmy nawet najmniejszych ilości alkoholu (nie do uwierzenia, jak łatwo w tym kraju stracić przez to możliwość porozumienia się z ludźmi!), przygotowywaliśmy się cieleśnie i duchowo, chcąc zapewnić rozwijającej się Istotce jak najlepszy „pakiet startowy”
Maleńkie serduszko zabiło w spragnionym macierzyństwa łonie, w obmytej żywą wodą ze słowiańskiego świętego źródła świątyni ciała. Zaczęło się święto, które trwało bez mała 9 miesięcy. Codzienne święto nowych doznań, cudownej więzi z nienarodzonym dzieckiem - odczuwania go, telepatycznych rozmów, poznawania go. Święto ruchów, czkawek, podskoków. I święto innego doznawania świata wokół - głębszego rozumienia przyrody, Matki Ziemi.


POŁOŻNA
Pragnęliśmy rozwiązania w domu. W spokoju, pod opieką położnej. Marzyłam, żeby tata wspólnie z nią przyjmował poród, żeby to jego dłonie jako pierwsze trzymały dzieciątko. Żeby dziecko narodziło się w domu, w pokoju, w którym stoi wielki Świętowit wyrzeźbiony przez Jerzego Przybyła. Znaleźliśmy cudowną położną. Najlepszą na świecie. Cieszyłam się, że będę rodzić w jej pieczy. Pomału zaczęłam już przygotowania - wybierałam muzykę, pościel, ręczniki, przekąski, świece. Wiedziałam już wszystko na temat porodu siłami przyrody - dlaczego jest tak ważne, by dzieci rodziły się właśnie w ten sposób, jak wielki wpływ ma to na zdrowie i psychikę dziecka. Poważnie zastanawialiśmy się nawet nad porodem lotosowym. Kupiliśmy 25-kilowy wór soli kamiennej do posypywania łożyska. Słowiańskim sposobem chcieliśmy zachować zasuszoną pępowinę do czasu postrzyżyn naszego chłopca.

Kiedy okazało się, że maleństwo jest ułożone pośladkowo, mój świat wywrócił się do góry nogami. Oznaczało to bowiem nie tylko koniec marzeń o porodzie domowym, ale i konieczność cesarskiego cięcia, które uważałam za potworną krzywdę dla dziecka. Próbowaliśmy jeszcze różnych ćwiczeń, pływania, a nawet obrotu zewnętrznego w szpitalu, nic jednak nie poskutkowało...

PRÓBA OBROTU ZEWNĘTRZNEGO
W tym miejscu muszę się na chwilę zatrzymać, żeby mimo wszystko podziękować Lekarzowi, który dokonywał próby obrotu. Jeżeli mnie zapamiętał, to zapewne wbił mu się w pamięć obraz kobiety rozbitej na tysiąc kawałków jak dzbanek z cienkiego szkła. Nic, tylko zamieść na szufelkę i wyrzucić... Już podczas kwalifikacji na zabieg, w której uczestniczył też tata maleństwa, nawiązała się między nami nić porozumienia. Lekarz ten, który sam jest wielkim propagatorem porodów siłami przyrody, odczuł nasze wielkie pragnienie takiego właśnie porodu. W trakcie zabiegu starał się z całych sił, a nawet ponad siły. Maleństwo jednak stawiało silny opór. Wreszcie, kiedy coś już się ruszyło i wszystko wskazywało na to, że maluch podda się dłoniom lekarza, zgasł obraz USG na ekranie, uniemożliwiając dalsze działanie. Podczas kolejnej próby, mały znów nie pozwolił się ruszyć. Po wyjściu na korytarz płakałam jak dziecko, płakałam w ramionach ukochanego, płakałam na łóżku na sali. Płakałam kilka godzin bez przerwy. Tak strasznie płakałam, że postanowiłam wypisać się ze szpitala jeszcze tego samego dnia na żądanie, bojąc się, czy przeżyję noc - sama, bez wsparcia mojego mężczyzny. W międzyczasie stało się coś nieoczekiwanego. Pan doktor przyszedł do mnie, sprawdzić, jak się czuję. Zobaczywszy w moich oczach bezbrzeżną rozpacz, opowiedział mi o swojej wnuczce, która urodziła się przed tygodniem przez cesarskie cięcie i o swojej córce - położnej, która bardzo chciała urodzić to dziecko w domu. Wyciągnął telefon i uruchomił na nim film z tego porodu. Mówił, że czasem, mimo wszystko, tak jest lepiej. Że są sytuacje, nieplanowane, kiedy inaczej się nie da. Człowiek ten, pochodzący z innej kultury (mającej głęboko w starożytności wspólny korzeń z duchowością Słowian, co miało dla mnie wtedy ogromne znaczenie, jako że katolicki materializm nie zauważa niektórych aspektów działań na istotach żywych), mający pełną świadomość ważności przyrodzonego sposobu przejścia dziecka z jednego świata w inny, bo tym są przecież narodziny, pokazał mi własną córkę na sali operacyjnej, żeby pomóc mi poradzić sobie z myślą o konieczności operacyjnego zakończenia mojej ciąży. Drogi Panie doktorze, jeżeli czyta Pan ten słowa, proszę przyjąć ode mnie wyrazy wdzięczności. Mój synek skończył już roczek, a ja wciąż wracam myślami do tamtej sytuacji z poczuciem, że zrobił Pan dla nas coś wielkiego. Pomimo późniejszej traumy, z jakiej musiałam długo wychodzić po cięciu, Pana słowa i ten film, były dla mnie jedną z desek ratunku, pozwalających wygrzebać się z emocjonalnego bagna. Pozwoliły mi też uspokoić się przed samym rozwiązaniem. Właściwie przestałam się go bać i dopiero samo cięcie wywołało traumę. Sława i chwała takim lekarzom jak Pan - lekarzom z powołania, ludziom z zachowania i dobrym duchom ze swojego przyrodzenia! Mimo, że próba obrotu skończyła się niepowodzeniem, Pana zaangażowanie i duchowa pomoc były i są jednym z cudów, które się mi - nam - przydarzyły.

P.S. Cięcie cesarskie ujawniło powód niepowodzenia - ogromne mięśniaki i wielkość dziecka - kilogram więcej niż pokazywały wszystkie USG - 4420 g. Wychodzi na to, że maleńki chronił mamę - w tej sytuacji poród siłami natury mógłby się skończyć tragicznie. Stąd taki upór dziecka, które wiedziało, co robi!

CIĘCIE
Wykonane zostało w dobrym szpitalu (wyłącznie położniczo-ginekologicznym, żeby uniknąć szpitalnych patogenów) i w dobrych warunkach (mieliśmy możliwość wynajęcia pokoju rodzinnego, by tata był z nami 24 godziny na dobę i mógł opiekować się mną i noworodkiem). Nasza wspaniała położna, która w tym właśnie szpitalu pracuje, również była ze mną, za co jestem jej nieopisanie wdzięczna. Jej ciepły głos był dla mnie niczym nitka prowadząca przez zamglony labirynt. Dopiero bowiem, kiedy wszystko się zaczęło, dotarło do mnie, że nic nie wiem o przebiegu tego typu operacji. Kazano mi usiąść na czymś, co chyba było fotelem ginekologicznym i pochylić się w celu wstrzyknięcia do kręgosłupa znieczulenia. Myślałam, że potem przeniosę się na jakieś inne łóżko - łóżko, nie fotel. Tymczasem położono mnie właśnie na tym fotelu i - kolejne zaskoczenie - wszystko się zaczęło. Pani anestezjolog przykładała lód do różnych części mojego brzucha, ja miałam mówić, czy czuję zimno, czy tylko dotyk. Myślałam o tym, że moje dziecko jeszcze nie chciało opuszczać mojego ciała, że ten tydzień mogliśmy jeszcze być razem. Tymczasem zaraz zostanie ze mnie wyjęty. Nie będzie stymulacji, masowania, samodzielnego przekraczania pierwszego progu, nie będzie łagodnego światła, ojcowskich dłoni, powoli przestającej tętnić pępowiny. Przywita go ostre światło i obcy ludzie. „Tak mi przykro, maleńki... Przepraszam, że nie mogę dać Ci normalnych narodzin...” Zaczęłam się trząść ze smutku i obezwładniającego strachu. Trzęsłam się coraz bardziej, nie mogąc zapanować nad własnym ciałem. Po chwili, gdy cała dygotałam już jak galareta, zaczęłam tłumaczyć się personelowi, że nic za to nie mogę, że to ze strachu. Dopiero wtedy anestezjolog powiedziała mi, że to nie strach, że tak działa znieczulenie. Skołowało mnie to. Nie potrafiłam odróżnić własnych emocji od działania podanej mi substancji?

Przed sobą, za piersiami, miałam niebieską zasłonkę. Nie widziałam cięcia. Wszystko odbywało się bez mojego udziału. To było takie dziwne. Czułam szarpanie, jakby ktoś starał się wyrwać mi jelita. Wyjęto ze mnie moje dziecko, zabrano go na chwilę. Nie wiem, co mu tam wtedy robiono. Na pewno go wytarto. Żałuję, że nie poprosiłam, żeby choć na chwilę dano mi go umazanego od naszych wspólnych płynów. W planie porodu zaznaczyłam, że nie chcę, by dziecko zostało umyte. Nie przypuszczałam, że wytrą je aż tak dokładnie. Dzieci nie rodzą się takie czyściutkie. No tak.. moje przecież moje się nie urodziło...

Nie płakał. Chrumkał ze złości, że położono go mi na piersi, układając główkę inaczej, niż był przyzwyczajony. To chrumkanie ze złości zostało mu do dziś. Nasz ukochany Świniaczek. Cieszyłam się, że nie płacze, ale lekarze coś mu zrobili, żeby zapłakał. Płacz ma być oznaką, że wszystko z dzieckiem dobrze. Znam dzieci, które przyszły na świat bez płaczu, spokojne i zdrowe. Chciałam, żeby i nasz mały przyszedł na świat bez płaczu. Ale tam na sali wszyscy się dziwili. Ponoć byłam ich pierwszą pacjentką, której przykrość sprawiał dźwięk płaczu nowonarodzonego dziecka. System, mały, wymaga od ciebie, żebyś płakał, więc płacz!

W szpitalnym pokoju - tata kanguruje

WALKA O MLEKO
„Skoro nie mogłam Cię urodzić, chcę Cię chociaż wykarmić” - to zdanie powtarzałam w myślach bezustannie. Oprócz domowego porodu, planowałam co najmniej dwuletni okres karmienia piersią, żeby maluszek był dzięki temu chroniony i budował swój układ odpornościowy i trawienny, jak na małego człowieka przystało. Oczywiście uzbrojona w wiedzę, że cięcie cesarskie przeprowadzone „na zimno” może utrudnić, a nawet uniemożliwić prawidłową laktację, wywołanie jej stało się moim najważniejszym celem. Tyle że plany planami, a kiedy przyszło co do czego, okazało się, że nie wiem, jak to zrobić. Nie dość, że brzuch bolał mnie, jakby przecięto mnie piłą mechaniczną i zeszyto zardzewiałym drutem, co powodowało, że położenie na sobie dziecka było torturą nie do wytrzymania, to jeszcze mój nowonarodzony synek był ospały i przy każdym kontakcie z piersią, zamiast ssać, od razu zasypiał. A jak nie zasypiał, to próbując chwycić sutek, sprawiał mi taki ból, że zasłaniałam usta, żeby nie krzyczeć. Maleńki tracił wagę, ja nie miałam pokarmu. Zarządzono, że lepiej podać mu odrobinę mleka modyfikowanego. Smoczek, wspaniale. Wiedziałam, że smoczek utrudni powrót do piersi, ale drugiego dnia z utratą wagi nie było już żartów. Następny był nocny nawał pokarmu. Nie miałam pojęcia, co się ze mną dzieje. Zebrałam wśród położnych informacje na temat tego, co mi dolega i zamiast nakarmić dziecko, poszłam wyciskać nagromadzony pokarm pod prysznicem. Niemal rozgniatając przy tym piersi, bo skąd miałam wiedzieć, jakie miejsce ścisnąć, żeby wytrysnęło mleko? Ostatecznie zrobiłam sobie zimny okład z mokrego ręcznika i jakoś udało mi się zasnąć. Laktator? Dowiedziałam się, że najlepszym jest dziecko i jeśli zależy mi na laktacji, powinnam przystawiać dziecko, nie maszynę. Więc laktatora nie było. 

Pierwsze próby karmienia - radość miesza się z bólem

Ze szpitala pojechaliśmy do domu. Na dziesięć dni, bo jak się okazało, żółtaczka noworodkowa wygnała nas po tym czasie znów do szpitala. Pobieranie krwi, zakładanie wenflonu noworodkowi, jego płacz, kilkugodzinne kroplówki. Wydawało mi się wówczas, że już nic straszniejszego mojemu dziecku nie może się przytrafić. Brak przyrostu masy ciała i znów zalecenie, żeby dopajać mlekiem modyfikowanym. Starałam się podawać dziecku pierś. Jednak z powodu żółtaczki mały wciąż był zbyt ospały, żeby efektywnie z niej pić. Jeśli czułam, że chociaż coś udaje mu się ze mnie wycisnąć, zagryzałam wargi, wytrzymywałam ból. 


Tak strasznie bolało dwa miesiące. Dowiedziałam się, że początkowo brodawki są wrażliwe, dlatego może boleć, ale jeśli po tym czasie boli nadal, to znaczy, że coś jest nie tak. A ja cierpiałam niewypowiedzianie. Gdy tylko widziałam, jak wargi dziecka zbliżają się do brodawki, sztywniałam w oczekiwaniu na ból, który się zaraz pojawi. Jak to jest, że takie delikatne dziąsełka potrafią tak miażdżyć, że zamiast mleka wyciskają krew? 

Kiedy teraz o tym piszę, nie rozumiem, jak mogłam tyle zwlekać z wizytą u doradcy laktacyjnego. Ach tak, prawda, trauma po cięciu cesarskim. „Nie umiałaś urodzić dziecka jak należy, a teraz nie umiesz go nawet nakarmić?” „I ty się zajmujesz duchowością przyrody? Wierzysz w prawa przyrody? Jakby ci przyszło przyrodzonym sposobem rodzić, to skończyłoby się to jedną wielką tragedią!” „A teraz co - nie masz pokarmu? Musisz dopajać sztuczną mieszanką? Zobacz, ile warte są wartości, jakie wyznawałaś - jakby nie operacja i przemysłowe wynalazki, twoje dziecko nie miałoby szans na przeżycie!” „Nie chcesz podawać dziecku chemicznej mieszanki? Wolisz je zagłodzić? Taka z ciebie matka?”

„Odpuść” - poradziła mi pewna znająca się na rzeczy osoba. „Przystawiając dziecko do piersi w takim stresie, myślisz, że czym je karmisz? Mieszanka może być dla niego w takiej sytuacji nawet lepsza.” Te słowa mnie otrzeźwiły. Udało mi się nieco uspokoić. Zaczęłam podawać małemu więcej mleka modyfikowanego, myśląc, że być może właśnie kończy się moja przygoda z karmieniem piersią. A jednak odpuszczenie sprawiło, że mleka miałam nawet odrobinę więcej. Wtedy znów pojawił się dobry duch, w postaci „naszej” położnej, której opisałam, jak wygląda moja beznadziejna walka o karmienie piersią. Dobry duch zarządził odwiedzenie doradcy laktacyjnego i wskazał bardzo dobrego fachowca w tej dziedzinie.

U DORADCY
Książki, które czytałam przed porodem opisywały kobietę jako istotę, która intuicyjnie po prostu „wie” jak postępować z własnym nowonarodzonym dzieckiem i z własnym ciałem, które po porodzie zmienia się fizycznie i hormonalnie. Ważne wydały mi się ostrzeżenia mówiące o tym, że im więcej człowiek naczyta się różnych porad, tym mniej dochodzić będzie do głosu intuicja. Chciałam, bardzo chciałam, czuć się taką istotą, prowadzoną przez intuicję, podświadomość, wiedzę przodkiń, wszystkich babek tego świata, zapisaną w każdym żeńskim ciele.

Co jest ze mną nie tak? Dlaczego intuicja zawodzi? Czy ja ją w ogóle mam? Czy miałabym ją, gdybym urodziła synka, tak jak się dzieci rodzi? Czy to cięcie cesarskie pozbawiło moje ciało tego prowadzania, odcięło mnie od zapisów wiedzy?

„Każdy ssak wie jak” - powtarzał mój ukochany, nie mając pojęcia, jak bardzo mi tym nie pomaga. „Nieprawda” - podważyła jego twierdzenie „nasza” położna - „Nie każdy”. Wtedy dotarło do mnie, że maleńki też może mieć jakąś trudność. Wiedziałam, że ma wysokie podniebienie. Może ma to wpływ na jego ssanie? Teraz nie czekałam już ani chwili dłużej. Wstyd jak nie wiem co, żeby ktoś uczył mnie jak karmić piersią, ale trzeba przełknąć tę żabę, tę... hańbę... dla dobra dziecka.

Pani doradca okazała się być z wykształcenia psychologiem. Wystarczyła chwila, by wyciągnęła na wierzch moje problemy z utraconą wiarą we własną kobiecość, przyrodę, intuicję.

„To normalne” - powiedziała, tym jednym słowem spuszczając ze mnie cały gnilny ferment zakiszonych rozczarowań.

Im większą czcią dla przyrody i swojej przyrodzoności żyje kobieta, tym trudniej jest jej znieść cesarskie cięcie i wszystkie jego następstwa. „To normalne”. Jest więc we mnie jakaś normalność i normalnym jest stan, w jakim się znajduję. No tak, przecież przyroda, w którą ingeruje człowiek ze swą technologią i cywilizacyjnymi truciznami, też potrzebuje czasu, żeby się zrównoważyć i wrócić do dawnego stanu.

W Internecie czytam wyznania kobiet, które pragnęły porodu siłami natury, a  skończyło się cięciem. Większość z nas nie potrafi wypowiedzieć słowa „urodziłam”. Nie przechodzi nam to przez gardło, a przecież tulimy w ramionach owoc naszej miłości, który kiełkował i rósł w nam w łonie, który przez 9 miesięcy nosiłyśmy pod sercem. Ostatnio przeczytałam wyznanie jednej z matek, która dopiero po urodzeniu kolejnego dziecka siłami natury, była w stanie powiedzieć o tym wcześniejszym, z cesarskiego cięcia, że je urodziła.

„To normalne”, że idzie jak po grudzie. „Ale nie jest tak źle” - stwierdziła pani doradca, patrząc na moje żenujące próby przystawienia dwumiesięcznego już wtedy oseska do piersi. „Jest nadzieja, że będzie całkiem dobrze”.

Okazało się, że podstawowym powodem paraliżującego bólu, jaki czułam podczas karmienia były... moje powiększone mleczne piersi, które były na tyle ciężkie, że nie podtrzymywane dłonią wysuwały się małemu z ust. Dlatego zaciskał usta na brodawce i ciągnął w swoją stronę, a ciężka pierś ciągnęła do dołu. Wystarczyło więc trzymać te nieszczęsne piersi i żadnego bólu nie było. Dodatkowo zamiast mozolnego i irytującego układania konstrukcji z rozjeżdżających się poduszek pani poleciła nabyć rogala (nie zwlekając, uszył mi takiego ukochany).

I tyle. Nie tylko nie poczułam się po tej wizycie zhańbiona, ale na nowo uwierzyłam w siebie, w swoją kobiecą przyrodzoność. Wielkie dzięki, pani doradco!

Wbrew wszelkim zaleceniom w nocy odciągałam pokarm za pomocą laktatora i potem podawałam go małemu w butelce, ponieważ nocne „ssanie” mojego syna, po półgodzinnym budzeniu go z twardego snu, polegało na powtórnym błyskawicznym zaśnięciu z przyjemnym cycusiem w paszczce. Ale za dnia to już była całkiem inna historia...

3-4 MIESIĄC - RZEKA MLEKA
Podczas pierwszych tygodni mojego macierzyństwa z zazdrością przyglądałam się obrazom, na których mój mistrz kochany, wspaniały artysta Jerzy Przybył namalował boginie (słowiańskie, nordyckie), z pełnymi piersiami, z których kapało mleko. W rozmowie telefonicznej nawet mu o tym opowiedziałam, a on się śmiał, zapewniając, że jakkolwiek wygląda moje karmienie, jestem dobrą mamą. Rzecz jasna nie przekonało mnie to i dalej zazdrośnie przyglądałam się mlecznym piersiom bogiń.

Jerzy Przybył "Radunica"

Po wizycie u doradcy i wprowadzeniu w życie kilku koniecznych zmian... stał się cud. Moje piersi wypełniły się po brzegi słodkim, ciepłym, pachnącym mleczkiem, które bez bólu mogłam podawać mojemu synkowi. Co tam bez bólu! - z błogością, jakiej jeszcze nigdy nie zaznałam!

Po 2-3 godzinach od poprzedniego karmienia piersi stawały się ciężkie, pełne, gromadzące się mleko zaczynało łaskotać, drażnić od środka. Układałam wtedy dziecku główkę na moim ramieniu, podawałam pierś. Mały przysysał się do niej jak criters, a ja w tej samej chwili doznawałam rozkoszy, która za każdym razem na nowo mnie zadziwiała. Czułam nie tylko ulgę. Mleko całkiem mocno łaskotało, przepływając przez kanaliki i brodawkę. Czułam prędkość, z jaką się to działo. Lekkie zamroczenie i szum w głowie, jak po dobrym drinku. Do tego widok dwojga najpiękniejszych, niemowlęco szafirkowych oczu, błyszczących w wytrwałym skupieniu nad wykonywaną pracą i noska marszczącego się przy ssaniu. Dźwięki przełykania. Czasem zakrztuszenie. Przerwa, klepnięcie po pleckach, odkaszlnięcie. Przyssanie się po raz kolejny. Znowu ta zadziwiająca przyjemność. Czasem zbyt duży łyk wypływał na chwilę przez kąciki ust, widziałam to białe mleko, moje mleko. Wraz z kolejnym łyczkiem znikało w maleńkich usteczkach. Przyglądałam się, jak to wszystko doskonale działa. Delikatne wargi podczas picia pokryte były czymś w rodzaju żelowego filmu, który uszczelniał przestrzeń pomiędzy nimi a brodawką, umożliwiając wytworzenie w ustach ciśnienia potrzebnego do zasysania. Przykład doskonałości przyrody.

Czasem robiłam zdjęcia. Jedną rękę wyciągając nad siebie, na ślepo wciskając guzik aparatu. Jak uwiecznić te chwile, które, późno, bo późno, ale wreszcie nadeszły, przynosząc ze sobą ekstatyczną rozkosz i ustokrotnione spełnienie marzenia o macierzyństwie? Każde karmienie wydawało mi się wyjątkowe, najpiękniejsze. Ten spokój ssącego dziecka, to przytulenie, ta bliskość, połączenie, zespolenie w Jedność!

Jeżeli z jakiegoś powodu przerwa w karmieniu wynosiła ponad 3 godziny, mleko pod własnym naporem zaczynało wyciekać z piersi. Jeśli nie miałam wkładki, zmoczyło biustonosz i bluzkę. Wyciekało, kiedy się schylałam. Kapało pod ciepłym prysznicem. Byłam jak boginie z obrazów Jerzego Przybyła. Nie musiałam już im zazdrościć. Znów zaczęłam się czuć kobietą, pełnoprawną kobietą, w świętym stanie macierzyństwa. Może i nie urodziłam dziecka, ale zaprosiłam je do swojego łona, zrobiłam mu miejsce we własnym ciele, tuż pod sercem, dbałam o jakość pożywienia, którym się z nim dzieliłam. Zrobiłam co mogłam, by niczego mu nie zabrakło. A teraz daję mu to, co dla niego na tym etapie rozwoju jest najistotniejsze - mleko mamy. Bez sorbitolu i maltodekstryny. Z naturalnymi witaminami ze zdrowej, ekologicznej żywności. Z przeciwciałami i innymi substancjami, zapewniającymi mu ochronę przed infekcjami i spokojny rozwój układu pokarmowego i immunologicznego. I tę bliskość, która jest tak bardzo ważna dla ducha, dla psychiki.

Zrozumiałam, co znaczy określenie „mleczna droga”, z którym spotykałam się często na blogach w Internecie. I co kryje się za życzeniami, składanymi młodym mamom przez inne kobiety-matki: „Rzeki mleka!”. O tak, rzeka mleka. U nas właściwie „meka”, bo mały, jak coś mu dokuczało, płakał niczym mała kózka „meee” i wtedy „meko” było uniwersalnym lekarstwem na wszystko. A ja byłam „mema”. Mema daje meko. Słowo „mleko” przylgnęło u nas do modyfikowanego, którym musieliśmy wcześniej dopajać małego. Meko było to prawdziwe.


KRYZYSY LAKTACYJNE
Kiedy pojawił się pierwszy, nie wiedziałam, co się dzieje. Z przerażeniem szukałam odpowiedzi w Internecie, wpisując hasła typu „mało mleka w piersiach”. Co robić? Ile czasu może to potrwać? Czy to już koniec mojej „mlecznej drogi”? Pomogła mi znajoma z facebooka. B.B. - o Tobie mowa, bardzo Ci dziękuję! Opisała krok po kroku, co robić, jak działać, czym sobie pomagać.

Najważniejszy spokój. Przystawianie dziecka, u nas dodatkowo konieczny laktator, piwo bezalkoholowe ze słodem jęczmiennym. Ponieważ praca z laktatorem zajmowała wiele godzin dziennie, puszczałam sobie mądre nagrania i filmy, żeby zadbać trochę o ducha, zabijając nudę.

Po pierwszym kryzysie nadszedł drugi, potem trzeci. W sumie przez rok miałam ich ponad dziesięć. Niedawne badania u ginekologa ujawniły przyczynę problemów z laktacją - PCOS. Może dobrze, że nie znałam jej wcześniej, bo nie mając dla siebie żadnego usprawiedliwienia, walczyłam o mleko z całych sił. Myślę, że zdobyłam czarny pas tej walce. Nie wiem, ile godzin we dnie i w nocy spędziłam z laktatorem. A raczej z dwoma, bo jeden wykończyłam - wytarły mu się jakieś mechanizmy w środku od ciągłej pracy.

Czy było warto? Za każdym razem, kiedy mleko wracało, czułam się zwycięzcą, maratończykiem, zasługującym na podium. Wywalczyłam mojemu dziecku kolejne tygodnie zdrowego odżywiania się, przeciwciał, ochrony i bliskości. A i dla mnie nagroda - znów mogę poczuć to cudne łaskotanie mleka i zobaczyć maleńką paszczkę critersa-filozofa przyssaną do mojej piersi. Wszystkie skarby świata razem wzięte nie są tyle warte. 

Dlaczego tyle piszę o tej walce o mleko i wspaniałych uczuciach towarzyszących karmieniu dziecka własną piersią?

Ponieważ mój spokój nie trwał długo - w 5 miesiącu życia maleństwa pojawiło się widmo nieuleczalnej choroby, a wywalczone z takim trudem mleko miało okazać się dla niego toksyczne i współwinne choroby...

II

ŚWIAT SIĘ ROZSYPAŁ
Od około miesiąca byliśmy już wówczas objęci opieką rehabilitacyjną - problemem było napięcie mięśniowe, wzmożone w rękach i nogach, obniżone w pasie brzusznym. Od narodzin piąstki małego były do niebieskości ściśnięte, nie leżał też nigdy prosto na plecach, tylko wyginał się jak łódeczka, podciągając główkę do góry. Dwie wizyty tygodniowo przynosiły niezwykłe efekty - mały ładnie współpracował z rehabilitantką, szybko uczył się czynności, które normalizowały napięcie.

W dniu przyjęcia do centrum rehabilitacyjnego po raz pierwszy zwrócono nam uwagę na niewielką główkę dziecka. Było to co prawda tylko zagajenie, ale zaniepokoiło mnie ono na tyle, że bardzo cieszyłam się z umówionej wizyty u neurologa, która, jak miałam nadzieję rozwieje niepokój.

Jego ziarno zapadło we mnie jednak głęboko, ponieważ obserwując inne dzieci, odwiedzające centrum rehabilitacyjne, zauważyłam, że ich główki są większe, bardziej wyoblone u góry i z tyłu. Nie czekając zatem na termin w poradni, zarejestrowaliśmy się prywatnie.

Czy to był błąd? Czy czekając na wizytę w poradni uniknęlibyśmy horroru, który rozpoczął się w tym prywatnym gabinecie? A może jednak było to wszystko potrzebne? Nie wiem. Do tej pory nie wiem i nie wiem, czy kiedykolwiek będę tu coś wiedziała na pewno.

Wiem tylko, że poza tą nierozstrzygniętą kwestią, zachowanie lekarki, sposób, w jaki nas potraktowała, zasługuje na napiętnowanie, a ona sama, według mnie, na wytoczenie jej sprawy w Izbie Lekarskiej. Nie zgłosiliśmy jej, bo nie było wtedy w naszym życiu miejsca na walkę i energie, które z walką są związane. Poza tym nie byłam przecież pewna, czy to nie ja jestem winna. A winna, zasługiwałam w swoim odczuciu na każde wiadro pomyj, na każde pchnięcie w serce.

Była to ta sama lekarka, która badała moje dziecko w szpitalu, kiedy szukano przyczyny długiego utrzymywania się żółtaczki. Po kilku dniach wyniki badania krwi ujawniły, że są nią przeciwciała (IGG) cytomegalii, które mały przejął przez łożysko.

O cytomegalii po raz pierwszy usłyszałam w ciąży, kiedy testy wykazały u mnie przeciwciała IGG. Ginekolog uspokoiła mnie wówczas, że IGG są w porządku, że to znaczy, że kiedyś chorowałam, a teraz mam odporność. Nie wykonano dodatkowych testów na awidność (w ogóle nie wiedziałam wtedy, że się takowe robi). Znając już wyniki krwi maluszka, kilkakrotnie pytałam w szpitalu, czy to poważna sprawa i czy mogę karmić piersią. Dowiedziałam się, że karmienie piersią jest jak najbardziej wskazane, a IGG - to przecież odporność.

Teraz, u pani neurolog, słyszę coś zupełnie innego: dziecko należało leczyć, a podstawą leczenia jest w takim przypadku nie podawanie mleka matki, ponieważ przeciwciała z mleka dochodzą do tych, które już dziecko przejęło. W dodatku przeciwciała te mają zdolność przekształcania się w aktywną formę wirusa. A wirus cytomegalii jest śmiertelnie niebezpieczny dla maleńkich dzieci.

Pociemniało mi w oczach. Rzeczywistość wokół mnie zmieniła się, wszystko było jakieś półprzejrzyste, siły magnetyczne i grawitacyjne zaczęły jakby nagle działać jakoś inaczej, moje ciało zwiotczało, niby było żywe i w pełni funkcjonalne, ale czułam, jakby uszedł z niego duch i gdzieś na zewnątrz mnie mieszał się z odmienionym światem. Moje usta, mrowiły jak po zastrzyku przeciwbólowym u dentysty, nie wiem, czy były zwiotczałe, czy zesztywniałe. Siliłam się, żeby wypowiedzieć słowa: „Przecież na wypisie ze szpitala napisano, że mam karmić piersią...”

„Mnie wtedy nie było, przy wypisie” - słyszę. - „Ale mieliście w zaleceniach wizytę kontrolną u mnie, za sześć tygodni. Jakbyście przyszli, to byście się dowiedzieli”.

I jeszcze coś o tej wizycie. Pani doktor dała nam jasno do zrozumienia, że skoro „pokpiliśmy sobie” (prywatną) wizytę u niej wtedy, to teraz możemy mieć pretensje wyłącznie do siebie.

Było w ogóle takie zalecenie? Wertujemy wypis. Rzeczywiście, jest coś takiego, ale na zupełnie innej stronie.

Próbuję zrozumieć, dlaczego mi to umknęło.
           
„Pani doktor, ja się wtedy zmagałam z traumą po cesarskim cięciu, z depresją właściwie... Nie widziałam... Nie zauważyłam...”

Moje tłumaczenie nie robi na lekarce żadnego wrażenia. Wzrusza ramionami.

Przejrzysta rzeczywistość zaczyna wirować. Staję struchlała w tym leju. Na skraju czarnej dziury. Zalejcie mi uszy ołowiem, nie zniosę już więcej słów! Ale te leją się dalej, bełtają wirowo z grawitacją i z powietrzem, którym muszę oddychać.

Dowiaduję się, że powinnam była, wiedząc o przeciwciałach cytomegalii, poszukać wiadomości o tej chorobie w Internecie (tak! tak właśnie powinnam była zrobić wg lekarza neurologa!), żeby dowiedzieć się jak groźny jest ten wirus.


Dowiaduję się, że skoro karmiłam piersią przez cały ten czas, to choroba właściwie jest już pewna. A tą chorobą jest - zauważalne przecież - małogłowie.

Dowiaduję się, że ciemię przednie jest już bardzo maleńkie, a głowa po jego zrośnięciu nie będzie już rosła.

Następnie pani neurolog wyciągnęła jakąś starą, grubą księgę i wskazała palcem krótki akapit o konieczności zaprzestania podawania piersi przy cytomegalii. Widziałam ten akapit, ale nie potrafiłam odczytać słów. Czarne węże ułożone z liter na pożółkłym papierze nie niosły dla mnie żadnej treści, tak jakbym w ogóle nie umiała czytać.

Potem dawała jeszcze jakieś wskazówki, na przykład, żeby wspierać rozwój dziecka poprzez trzymanie go w łóżeczku „żeby ćwiczył przy szczebelkach”.

Zdążyłam pomyśleć, że trudno będzie, bo maluszek śpi z nami, nie w łóżeczku i raczej nie widzę możliwości ograniczenia mu przestrzeni do łóżeczka, lecz po chwili myśl ta zatruła się jadem, czarną, lepką trucizną, która od tego dnia oblepiać miała już każdą moją myśl: „I po co się tak starałaś, wszystko i tak zniszczyłaś, przez ciebie dziecko jest chore!”

Reszta wizyty to pojedyncze słowa, nieważne, nieistotne, zresztą i tak  niepowiązane w mojej głowie w ciągi zdań. Nic nie było już ważne, tylko to, że przeze mnie dziecko jest chore.

Następny pacjent czeka.

Wychodzimy do poczekalni. Nie wiem, co robić. Ze sobą tu i teraz i z resztą mojego życia. Świat się rozsypał.
           
„Mogę się wypłakać w twój rękaw?” - spytałam mojego ukochanego mężczyznę, ojca naszego upragnionego dziecka, które otrułam.

Przygarnął mnie do siebie. Czułam po jego mięśniach, po zapachu jego skóry, że mimo wściekłości na sposób potraktowania nas i strachu o dziecko stara się zachować pion, widząc jak ja upadam. „Płacz.” - wyszeptał.


Dziecko jest głodne. Nie mamy przy sobie butelki.
            „Daj mu pierś.”
            „Przecież nie mogę!”
            „W tej chwili niczego to nie zmieni, podaj mu pierś.”

Pierwszego karmienia po tej wizycie nie zapomnę nigdy. Ufne oczy maleństwa, spragnione usteczka. Rozpinam biustonosz, chwilę się waham. Jestem potworem. Wypaczeniem wszystkiego, co przyrodzone. Trzymam pierś z odrazą, jak fiolkę z czarną etykietką i rysunkiem czaszki z piszczelami. Mam TO podać dziecku? Truciznę?
            Maleńki pomaga sobie rączkami, przysysa się. Czuję, jak przepływa przeze mnie jego choroba, jak więdną jego potencjały. Łzy leją mi się po policzkach, skapują mu na główkę, na kaptur kurteczki. „Wybacz mi!” - krzyczę w myślach. „Albo nie wybaczaj. Ja sobie i tak nie wybaczę.”
            - Jeśli to w ogóle prawda - przerywa mi mój partner. - Skonsultujemy to jeszcze, zrobimy badania. Może to wszystko nie jest tak. Może się da odkręcić.
            Patrzę w niego pustym wzrokiem. Czy mam prawo do nadziei? Przegapiłam ten cholerny wpis w karcie leczenia szpitalnego. Dziecko miało przecież problemy z efektywnym ssaniem. Może dawało mi znak, że nie powinno pić mojego mleka, a ja się uparłam. Samo podejrzenie, że tym uporem doprowadzić je mogłam do choroby, czynił mnie winną.
            Maleńki napił się i zasnął mi w ramionach.

Wieczorem nadrobiłam zaległości. Przeczytałam wszystko o cytomegalii i wszystko o małogłowiu - mikrocefalii.

W skrócie:
- Cytomegalia, zwykle niegroźna, dla kobiet w ciąży i noworodków jest bardzo niebezpieczna. Może powodować małogłowie. A sam wirus, podczas osłabienia odporności nosiciela, może przekształcać się w formę aktywną. W ciąży byłam 2-3 razy mocno przeziębiona. Czy wirus aktywował się, kiedy nosiłam dziecko w łonie?
- Małogłowie (mikrocefalia) - choroba nieuleczalna, śmiertelna...
śmiertelna.
śmiertelna!!!!!!
śmier-tel-na
ŚMIERTELNA
...mająca dwie postaci: albo dziecko rodzi się już z bardzo małą główką, albo główka w którymś momencie przestaje rosnąć. Kiedy mózg nie ma możliwości wzrostu, stopniowo także inne organy przestają się prawidłowo rozwijać. Dziecko umiera powoli i w cierpieniach...
umiera w cierpieniach
umiera... W CIERPIENIACH!!!
...można mu tylko troszkę pomóc fizjoterapią.


Maleńki urodził się z normalnym obwodem główki, chociaż jej kształt był nieco odbiegający od normy. Problem stanowiły niewielkie przyrosty i szybko zarastające ciemiączko. Można było zaobserwować też kilka cech z zespołu tych charakterystycznych dla noworodka z małogłowiem: przedłużająca się żółtaczka, gotyckie podniebienie, problemy z napięciem mięśniowym, cofnięta bródka. Dla każdej z tych cech mieliśmy wyjaśnienie: kształt czaszki może mieć mały po babci, podniebienie po tacie, cofniętą bródkę i problemy z napięciem w wyniku ułożenia miednicowego. To jednak, że cechy te występowały razem, a tłem wszystkiego była cytomegalia, rodziło poważne i uzasadnione obawy.
            Tylko o przeciwwskazaniach do karmienia piersią nic nigdzie nie napisano. Mówił o tym jedynie ten akapit pokazany mi w gabinecie pani neurolog, którego nie byłam w stanie przeczytać.
            Co nie znaczy, że właśnie ona nie mogła mieć racji, ponieważ nie trudno zauważyć, że wiedza lekarzy na temat cytomegalii jest szczątkowa. Ponoć jest w Polsce jedna profesor, która się nią zajmuje. I tyle.

Zamknęłam komputer. I zamknęłam się w sobie. Nie powiem partnerowi, że podejrzenie dotyczy choroby śmiertelnej. Nie dam rady. Dopóki się to nie potwierdzi lub dopóki nie zostanie wykluczone, żaden członek naszej rodziny nie usłyszy ode mnie jak poważne jest to zagrożenie. Oni nie skrzywdzili dziecka. Ja to zrobiłam. Być może. Więc ja z tym będę żyła do chwili diagnozy.  


NIE PATRZ MI W OCZY!
Jak jednak żyć jednak z takim widmem? I z takim poczuciem winy? Nie wiedząc, gdzie leży prawda, błądząc po omacku w zupełnej ciemności, w przerażeniu, w rozpaczy.
            A sytuacja wymaga decyzji. Pierwsza z nich dotyczy mleka.
            Nie będę już karmić, postanawiam.
            „Ale nie wiesz, czy to jest prawda z tym mlekiem.” - pozwalam, by głos partnera wlał we mnie odrobinę nadziei. - „Zresztą nie możesz odciąć małego tak od razu, pomyśl o tym, jak by to odebrał, jak by się to na nim odcisnęło. Jeżeli się decydujesz na odstawienie, zrób to powoli, daj sobie na to z miesiąc. A może się coś w tym czasie wyjaśni, za trzy tygodnie mamy wizytę w poradni.”
            Oczywiście mój ukochany mężczyzna miał rację. Karmienie to nie tylko pokarm. To także bliskość, poczucie opieki, spokój, łagodne zasypianie.
            Postanowiłam, że maleńki będzie dostawał pierś przed zasypianiem i na wyraźne żądanie, a w nocy (jego podstawowy pokarm, jako że w dzień stosunkowo niewiele wtedy pił) dwa razy butlę modyfikowanego.

Mleka modyfikowane... Sorbitol, maltodekstryna, mikstura z wszelakich możliwych tłuszczów, nie wszystkich w mojej ocenie dobrych dla człowieka, zwłaszcza maleńkiego. Po długich poszukiwaniach i lekturze składów, znalazłam wreszcie takie, które wydawało mi się najbardziej zbliżone do pojęcia mleka - mleko modyfikowane Holle, kozie i krowie. Moje dziecko nie jest wprawdzie ani koźlątkiem, ani cielęciem, ale skoro ludzka matka może mu tylko zaszkodzić (chyba), to nie ma nic lepszego. Niemiecka marka Holle w linii Demeter to coś, co mogę szczerze polecić również ze względu na poszanowanie zwierząt i biodynamiczną uprawę roślin. Jedynie ta wstrętna maltodekstryna wcisnęła się w skład. Ale ona jest wszędzie w produktach dla dzieci, jakby bez niej w ogóle nie mogły rosnąć czy się rozwijać.
            Moje mleko, to znaczy to, którego maluch od teraz nie wypijał, musiałam odciągać, żeby zachować laktację na przyzwoitym poziomie. O tak, na wszelki wypadek, gdyby się okazało, że jednak nie robi ono krzywdy małemu.
            Co zrobić z odciągniętym mlekiem? Najpierw trochę mroziłam, a trochę wlewałam do kociej miski. Potem nastąpił wybuch autoagresji zmieszanej z lękiem i autoszyderstwem. W co ja wierzę? W cztery zielone słonie z kokardkami na ogonie? Zabrałam kotom miskę. Bo może i koty potruję? Przez około tydzień czasu wylewałam mleko do zlewu. Za każdym razem robiłam to, łykając łzy. Myślałam o tych kobietach, które mrożą każdą kroplę, wiedząc jak cenny dar przechowują dla swojego dziecka. I o matkach, które dla wcześniaków biorą mleko z banku mleka, od innych kobiet, które dzielą się tym darem. A ja stoję nad zlewem i ciepłe jeszcze mleczko wylewam, niech idzie w szambo, trucizna!
            Po tygodniu przyszło opamiętanie. Tak nie można. Nie z mlekiem, które też miało być darem. Darem serdecznym matki dla ukochanego dziecka, by je wyposażyć we wszystko, czego potrzebuje. Wyszłam z buteleczką świeżo odciągniętego mleczka przed dom, na trawę. Uklęknęłam i pokłoniłam się wielkiej Matce - Ziemi. Matce nas wszystkich, Żeńskiemu Żywiołowi, Matce wszystkich matek. „Nie wiem już, kim - albo czym - jestem i po co jestem. Nie wiem dlaczego stało się to, co się stało. Ofiarowuję ci moje mleko, to jest esencja mnie samej. Jeśli jest trucizną, tylko Ty masz moc przekształcenia ją w Życie, w pożywienie dla Życia.” Biała strużka spłynęła po zielonej trawie i wsiąkła w jasnobrązową glinę. Po raz pierwszy od kilku dni nie zmieszałam się z szambem. Od tej pory wylewałam mleko w ogrodzie, niekiedy, „na szybko” do doniczki domowego oleandra.

Straszna wątpliwość, czy skrzywdziłam własne dziecko, czy nie, doprowadzała mnie do obłędu. Skąd wziąć odpowiedź? Gdy mały zasypiał, szłam do komputera. Przeczytałam wszystko, dosłownie wszystko w języku polskim na temat małogłowia i jego stopni. W sumie niewiele tego - artykuły są do siebie podobne, czasem tylko jedno, dwa zdania czegoś nowego, czego jeszcze nie wiedziałam. Zdjęcia przedstawiają albo najpoważniejszy, niebudzący wątpliwości stan dziecka, albo... całkiem zdrowe niemowlę - i tylko tytuł straszy chorobą. Na forach matki uspokajają jedna drugą, najczęściej, mówiąc, że „moje z kolei ma wielką głowę, ale wszystko z nim dobrze”. Najbardziej niepokoiła mnie jedna z grafik znalezionych w sieci, na której widać dziecko z pewnymi cechami małogłowia. Na tę grafikę potrafiłam patrzeć kilka razy dziennie, usilnie chcąc znaleźć różnice między przedstawioną tam główką a główką mojego dziecka. Wciąż oglądałam też główki innych dzieci. W centrum rehabilitacyjnym, w sklepie, na ulicy - wszędzie szukałam kształtu główki zbliżonego do tego, jaki miało nasze dziecko, ale wszystkie wdawały mi się wyższe i bardziej wysklepione z tyłu. Płakałam, krzyczałam w poduszkę, wymiotowałam z nerwów. Skąd wziąć odpowiedź? Zwykle najbardziej ufam własnemu wewnętrznemu głosowi i podszeptom serca, teraz miałam w środku chaos. Zaszkodziłam, czy nie?

*
Mój ukochany mężczyzna siedzi naprzeciwko mnie, w ramionach trzyma owoc naszej wielkiej i jasnej miłości. Dziecko odwraca do mnie główkę, a ja... spuszczam wzrok. Nie mogę... nie potrafię patrzeć mu w oczy. Jeżeli jest chory przeze mnie, nigdy nie powinnam go była zapragnąć, nie dla mnie macierzyństwo!
            Dwa błyszczące szafirki świdrują przestrzeń w poszukiwaniu mamy.  A ona odwraca się od niego... „Nie chcesz mnie, mamusiu, jeśli jestem chory?” - niezadane pytanie wbija mi się kolcem w serce. Podbiegam, chwytam go, przytulam... Wybacz, dzieciątko! To ja jestem problemem, nie ty!

*

Kolejne postanowienie. Po długich przemyśleniach, łamiącym się głosem mówię o nim w końcu mojemu partnerowi:

            „Jeżeli okaże się, że nasze dziecko jest śmiertelnie chore, chcę skoczyć razem z nim z góry [mieszkamy w górach]. Ja przywiodłam go na ten świat i ja przeprowadzę go na drugą stronę. Pójdziemy tam razem. Nie pozwolę, żeby umierał w cierpieniach. Będzie mu dobrze w moich ramionach, kiedy...” - płacz nie pozwolił mi dalej mówić.

            Cisza. Długa chwila ciszy. Słychać w niej tylko mój spłakany oddech.

            „A co ze mną?” - zapytał człowiek, którego opuścić w ten sposób byłoby zbrodnią wobec Miłości. - „Mam skoczyć z wami?” - pyta i wiem, że byłby gotów to zrobić.
            „Nie, ty nie możesz, ty musisz żyć dla świata!” - odpowiadam wystraszona, ale już mówiąc to, czuję, że nasze odejście zabiłoby go za życia.

            Musiałam zmienić postanowienie. Będziemy żyć. „Cokolwiek się stanie” - zapewnia mój najdroższy, płacząc i całując mnie i maleństwo - „przejdziemy przez to razem!”

MUSIMY UPORZĄDKOWAĆ TEN CHAOS!
„Musimy uporządkować ten chaos!” - powiedziała pani neurolog w przyszpitalnej poradni specjalistycznej. Przyjęła dwoje spanikowanych rodziców i małego pacjenta z „diagnozą” z jednej wizyty, bez badań. Miała bardzo mądre oczy człowieka, który widział już wiele ludzkich tragedii i wiele ludzkiego szczęścia. Jej spokój działał na nas kojąco. Spokój, fachowe, szerokie spojrzenie na całość problemu i czuły sposób obchodzenia się z dzieckiem i z nami. Te trzy cechy są najważniejsze dla ludzi czekających na diagnozę dziecka. Chce się wiedzieć, że lekarz robi wszystko co może - nie więcej niż może, bo tego oczekiwać nie sposób - ale rzeczywiście wszystko, co może. I chce się czuć, że jest się dla lekarza człowiekiem. Nie numerem, nie 20 minutami przeznaczonymi na całą wizytę. System często zmienia lekarzy w bezdusznych pracowników taśmowych, ale oni też tworzą ten system. Obecnie rzadko się trafia na duszę-człowieka w tym zawodzie. Tym razem mieliśmy szczęście.
            Zlecono badania na cytomegalię - równocześnie dla mnie i dziecka, kazano - za pomocą jednego wybranego w tym celu centymetra krawieckiego - mierzyć małemu główkę w trzech wymiarach co tydzień lub dwa, mieliśmy też zmierzyć obwód głowy członkom najbliższej rodziny.
            Odnośnie karmienia piersią - pani neurolog wątpiła w jego wpływ na wywołanie choroby u małego. Ponieważ jednak nie mogła tego ze stu procentową pewnością wykluczyć, pochwaliła nasz pomysł podawania mojego mleka zamiennie z modyfikowanym - przynajmniej do czasu otrzymania wyniku badania krwi.

WYNIK
Wynik wykazał u dziecka niewielką - lecz jednak - obecność przeciwciał IGM cytomegalii przy spadkowej tendencji przeciwciał IGG w porównaniu z wynikiem ze szpitala w drugim tygodniu życia. Więc jednak. Mamy aktywną formę wirusa. Pamiętam, że papier z wynikiem trząsł mi się w rękach tak bardzo, że trudno go było oczytać. Nie było też łatwo go zinterpretować. Pani doktor brała pod uwagę nawet jakąś „świeżą infekcję” nie związaną z przeciwciałami, które przeszły przez łożysko, ani tymi z mleka. W przypadku takiej infekcji przeciwciała mogły wręcz dziecko ochronić! Ale to była tylko jedna z hipotez. Ta, przedstawiona wcześniej, przez poprzednią lekarkę, też musiała być brana pod uwagę.
            Niezły szpagat emocjonalny... Skrzywdziłam czy ochroniłam?
            Pani neurolog uspokajała, że mały nie zachowuje się jak cytomegalik, że rozwija się prawidłowo. Ponieważ jednak wynik był pozytywny, wypisała nam skierowanie do szpitala na rezonans magnetyczny głowy (musieliśmy poczekać na niego jak się okazało aż 5 miesięcy, bo ze względu na infekcję rotawirusową u małego umknął nam wcześniejszy termin). Mieliśmy też wkrótce powtórzyć badania, żeby sprawdzić, co dzieje się z przeciwciałami.
           

„DZIECI SĄ MĄDRE”
Kiedy wyniki badania krwi potwierdziły aktywowanie się wirusa, na wszelki wypadek wróciłam jednak do decyzji o odstawieniu dziecka od piersi.
            Kiedy „nasza położna” opowiadała nam o cudzie naturalnych narodzin, często mówiła o tym, jak noworodki i później niemowlęta wspaniale potrafią sobie poradzić z czekającymi je wyzwaniami, wyposażone w mądrość przyrody, że często działając instynktownie, działają prawidłowo. „Dzieci są mądre” - powtarzała.
            Jak wytłumaczyć sobie, że nieco ponad pięciomiesięczne niemowlę, które do tej pory głównie piło z butelki, nagle zupełnie odmawia tego sposobu karmienia go - dokładnie w chwili, kiedy miało zostać odstawione od piersi? Podejrzenie, że mały nie powinien pić mleka matki, jest poważne i nie można go bagatelizować, choć z drugiej strony mogłoby się okazać fałszywym ostrzeżeniem. Wybór i jego konsekwencje należały do mnie. A przynajmniej tak mi się wydawało jeszcze do wieczora, kiedy to maleństwo zgotowało mi pierwszą awanturę o  butlę z modyfikowanym mlekiem. Pił je do tej pory bez oporów. Teraz nie dał sobie nawet włożyć do buzi smoczka. Odwracał głowę, krzyczał, płakał, pluł, krztusił się, całym ciałem garnął mi się do piersi. Po długiej walce uspokoił się dopiero, gdy mu ją podałam.
            Był jeszcze maleńki. Dopiero zaczynał dostawać przecierki jabłkowe, gruszkowe, dyniowe, marchwiowe, ale w niewielkich ilościach. Podstawą jego żywienia wciąż było mleko. A od chwili mojego postanowienia całkowitego przejścia na mleko modyfikowane, uparł się, że nie będzie go pił.
            „Dzieci są mądre” - słowa „naszej położnej” wciąż dźwięczały mi w uszach.
            „Mam ci zaufać, maleńki człowieczku?” - pytałam w duchu mojego syna-niemowlę, skołowana jak nigdy dotąd w całym moim życiu. - „Nikt nie może mi niczego powiedzieć na pewno, a są powody, by się bać i ja się bardzo boję. Czy to jest twój wybór? Czy ty wiesz więcej? Wiesz lepiej? Czy mam pozwolić ci wybrać? Czy mogę to zrobić? Czy to ja nie powinnam wiedzieć lepiej... a nie wiem nic...”
            Nagle w tych upiornych okolicznościach stanęłam przed najdziwniejszym i najtrudniejszym życiowym wyborem: czy wyboru, który może zaważyć nad jego życiem i zdrowiem mam pozwolić dokonać... niemowlęciu?! 
            „Dzieci są mądre!”

DZIECI SĄ MĄDRE.
A ja w tej chwili, mimo badań, konsultacji
i wielu godzin spędzonych nad artykułami, byłam już zwyczajnie
GŁUPIA.

To nie był wybór pozbawiony wątpliwości. Przeciwnie. Każdego następnego dnia, przynajmniej do czasu rezonansu, a nawet jeszcze po nim, zastanawiałam się, czy dobrze robię, czy to nie zaważy nad wszystkim. Czasem obracałam to w żart, mówiąc, że mały „nie dał mi wyboru” - bo byłby się zagłodził, taki był nagle stanowczy w swojej odmowie picia z butelki. Z drugiej strony pęknięte, poranione serce uczepiło się nadziei zawartej gdzieś pomiędzy tymi słowami: „dzieci są mądre”, bo z nich jak maleńka gwiazdka na otchłannie czarnym niebie delikatnym światełkiem mżyła możliwość, że wcale nie skrzywdziłam dziecka.

PRZYGOTOWANIA DO ŚWIĄT
Tymczasem czekała nas inna gwiazdka. Pierwsza Gwiazdka. Pierwsze święta z maleństwem.  Dziwny to był czas. Zwykle czekało się w tym ciemnym i zimnym okresie na cud odradzającego się Światła, robiło przypominające o tym dekoracje. U nas jest to przede wszystkim jodłowa gałąź - podłaźniczka, zawieszona na belce stropowej w kuchni i druga w sypialni. U moich rodziców, dziadków naszego dzieciątka - choinka z kolorowymi bombkami. To właśnie u nich mieliśmy spędzić Szczodry Wieczór, tam będący katolicką wigilią. Wypadałoby cieszyć się na takie spotkanie... Przyjedziemy do nich z wnuczkiem... tak bardzo na nas czekają...

            - Co tam u was? - głos mamy w słuchawce telefonu podcinał mi żyły. - Wszystko dobrze?
            - Tak, dobrze - odpowiadałam, gryząc wargi do krwi.
            - Wszyscy zdrowi?
            - ........
            „Mów! Odpowiedz szybko! Nie wolno ci robić takich przerw, bo mama domyśli się, że coś jest nie tak! Połknij ten kamień, który masz w gardle, ułóż usta jak w uśmiechu, bo to trochę zmienia ton głosu i gadaj! No już! Gadaj!”
            - Tak, mamo, wszyscy zdrowi. A co u was? - szybka zmiana tematu miała mnie uwolnić od konieczności tajenia okrutnej prawdy.

            Nie mogłam im powiedzieć. Mają tyle swoich problemów i zdrowia też im brak. Miałabym tak przez telefon powiedzieć: wszystko dobrze, tylko wiesz, być może przeze mnie dziecko jest śmiertelnie chore?
            Liczyłam się z tym, że wyznam im to osobiście w święta. Taka świąteczna niespodzianka. Wszyscy ludzie będą się cieszyć, stroić drzewka, śpiewać, objadać, cieszyć w rodzinnym gronie. A ja powiem mojej rodzinie, że... 
            Zresztą, nie wiem, czy powiem. Może nie powiem. Bo co to zmieni, poza tym, że kolejnych kilka osób będzie bardzo cierpieć?

            Prezenty. Bo przecież w święta daje się prezenty.
            Niedawno kupiliśmy drukarkę do zdjęć. Był taki pomysł, żeby każdemu w rodzinie wydrukować na niej dedykowany kalendarz ze zdjęciami maleństwa, jak rozwijało się przez pierwsze pół roczku swojego życia. Zaczęliśmy wybierać zdjęcia jeszcze przed „diagnozą”. Teraz trzeba to było dokończyć. Siedem kalendarzy po dwanaście kart. Już bardziej nie można było sobie chyba dołożyć!
            Bo... spoglądanie na zdjęcia maleństwa było dla mnie wtedy niemożliwie bolesne. W tym czasie nie zrobiłam też wiele nowych. Patrząc na zdjęcia czułam się, jakbym straciła to dziecko, a przy tych wykonanych zaraz po porodzie szalałam najbardziej. Widmo choroby, którą mogłam na niego sprowadzić, jakby wpijało się wtedy w moje oczy i patrzyło nimi, zjednoczone ze mną. Brałam zdjęcie w ręce i tuliłam je do serca. „Taki BYŁEŚ piękny!” Byłeś? A skąd ten czas przeszły?!

            W ogóle przyszłość i przeszłość strasznie mi się pomieszały. Kiedy uporałam się już z traumą po cesarskim cięciu i przez chwilę byliśmy szczęśliwą rodziną, razem z tatusiem maleństwa wpadliśmy w zakupowy szał w internetowych antykwariatach, prześcigając się w kupowaniu książek dla małego, które pamiętaliśmy z własnego dzieciństwa. Niektóre z nich były przeznaczone dla maluchów, ale były i takie już dla nastolatków. Ja postawiłam na smoki ze Smokolandii, o których moja mama czytała mi i innym dzieciakom w szkole przy fantastycznej makiecie i ognisku z krepy, podczas gdy myśmy siedzieli wokół na malutkich pniaczkach, jak wokół prawdziwego ognia. Tatuś natomiast kupił mu ilustrowaną astronomię. A jeszcze poprosiliśmy dziadków o białego kruka - opowieści o Leśnym Ludku Krzemienieckiej, przedwojenne wydanie.
            Teraz patrzyłam na te wszystkie książki i przychodziła mi do głowy straszna myśl: czy aby na pewno się nie pospieszyliśmy, sądząc, że nasze dziecko tak po prostu dorośnie do tych wszystkich książek? Że będzie sobie tak po prostu - jak inne dzieci - zdrowo żyło, rosło i się rozwijało...
            Były momenty, że nienawidziłam tych książek. Bałam się przyszłości, a one, niby stare, z przeszłości, zadawały pytanie o przyszłość - o przyszłość naszego dziecka.
            Jeżeli główka przestanie rosnąć, a wszystkie organy wewnętrzne przestaną się prawidłowo rozwijać... dziecko... nie pozna smoków ze Smokolandii, nie zainteresuje się gwiazdami i planetami... A nam zostaną książki.
            Zresztą nie tylko one doprowadzały mnie do obłędu. Wszystkie obrazy, obrazki, kreskówki, filmy i nagrania z udziałem dzieci lub dla dzieci. Maluchy, które są tak po prostu zdrowe, wesołe... Czy to jest rzeczywiście takie oczywiste, że dzieci takie są? Że już nie wspomnę o ich olbrzymich, przerysowanych główkach w animacjach. Może w innej sytuacji nawet nie zwróciłabym na to uwagi, ale teraz... naprawdę mnie ten widok prześladował.

CENTYMETR KRAWIECKI
Ta niepozorna żółta tasiemka stała się teraz najważniejszym przedmiotem w domu. Nie miała prawa nigdzie się zawieruszyć. Kiedy traciłam ją z oczu, wpadałam w histerię.
            Mieliśmy dokonywać pomiaru raz na tydzień, a nawet dwa. Ale nie mogłam się doczekać, by zaobserwować, jak miara przesuwa się o kolejny milimetr. Robiłam to codziennie, czasem i kilka razy dziennie, bo bałam się, że może popełniłam jakiś błąd, nie tak przyłożyłam miarę lub dzidziuś poruszył głową (nie znosił mierzenia). W grę wchodziły milimetry. To bardzo trudny pomiar, zwłaszcza, że dziecko go nie ułatwiało, próbując strząsnąć taśmę z głowy. Dopiero po kilku pomiarach, które wyszły jednakowo, odważałam się  odnotować wzrost o kolejny milimetr. Co by było, gdybym się pospieszyła, odnotowała, a następnego dnia wyszedłby poprzedni, mniejszy wynik?
            Wzrost odbywał się równomiernie, cały czas konsekwentnie pięliśmy się w górę po zerowym centylu, na „dolnej granicy normy”, jak kiedyś usłyszałam w centrum rehabilitacyjnym. To chyba dobrze. Ale też, gdyby cokolwiek zatrzymało wzrost, spadlibyśmy z tej granicy w otchłań, która zdawała się tylko na to czekać.
            Moją jedyną bronią przed czyhającą na moje dziecko otchłanią była ta żółta tasiemka. Bałam się, że gdybym nie mierzyła główki synka codziennie, wzrostu by nie było. Tak, to głupie, irracjonalne. Zupełnie bez sensu. Wtedy też łajałam siebie za to. Ale ten obłędny przesąd żył jakby własnym życiem, odporny na szyderstwa rozumu i nie pozwolił mi przestać. Doszło nawet do tego, że musiałam zacząć robić to w tajemnicy przed ukochanym, któremu nie podobało się, że dzieje się to tak często. Twierdził, że powinnam odpuścić, wyluzować. Oczywiście miał rację.
            Potrafiłam odpuścić i wyluzować. Potrafiłam, jeśli danego dnia mogłam odnotować wzrost o kolejny milimetr. Wtedy wyluzowywałam się aż do następnego ranka.
            Gorzej było, kiedy nie mogłam.

KOLEJNY WYNIK
Powtórne badanie krwi, wykonane podczas karmienia wyłącznie piersią wykazało spadek przeciwciał IGM (aktywny wirus) do poziomu ledwo tylko ponad kategorię „reaktywne” oraz dalszy spadek przeciwciał IGG.
            Oznaczało to, że chociaż nigdy pewnie nie dowiem się, czy mleko przyczyniło się do reaktywacji wirusa, w tej chwili na pewno już nie szkodziło dziecku. To z kolei oznaczało, że mogę karmić piersią.
            Mały wiedział o tym przede mną. Dzieci są mądre.

SINUSOIDA
Kolejne trzy miesiące żyłam już oczekiwaniem na rezonans magnetyczny główki małego. Cały ten czas był jedną wielką sinusoidą emocjonalną. Raz było lepiej, raz gorzej. Góra dół, dół, góra. Nadzieja, zwątpienie. Rozluźnienie, autoagresja. Uspokojenie, przerażenie. Wciąż nałogowo mierzyłam małemu główkę i przyglądałam się główkom innych dzieci. Wściekałam się, gdy wtajemniczeni w naszą sytuację ludzie traktowali mnie jak przewrażliwioną mamuśkę, rojącą sobie problemy, których nie ma, ale wdzięczna byłam tym, którzy nie oceniając mnie i całej sytuacji, wspierali małego dobrą myślą.
            Bałam się mieć nadzieję. To też taki przesąd, wyniesiony jeszcze z czasów szkolnych - lepiej nie cieszyć się zawczasu, żeby nie zapeszyć... Strasznie to głupie, a nawet szkodliwe, i wiem o tym, jednak nie potrafiłam pozbyć się tego nawyku. To jeden z wielu paradoksów, w jakich wówczas żyłam - wiedząc o szkodliwości tego toku myślenia, bałam się w tych niepewnych okolicznościach z niego zrezygnować.  Żeby tak na wszelki wypadek... nie zapeszyć...
            Jeździliśmy wciąż jeszcze na fizjoterapię. Mały co prawda rozwijał się już całkiem prawidłowo, po problemach z napięciem mięśniowych niemal nie było śladu, ale i tam czekano na wynik rezonansu i na pierwsze kroczki dziecka.
            W centrum rehabilitacyjnym widziałam inne mamy. Niektóre przychodziły tu z dziećmi poważnie chorymi. Moje dzieciątko z pełzania na brzuszku przeszło do raczkowania, siadało, obracało się, zaczynało wstawać. Ale wiele dzieci, które tam poznaliśmy, nawet nie podniosło się w tym czasie z pleców. A były starsze i większe niż nasze maleństwo. W specjalnych uprzężach podwieszano je, sztucznie pionizowano. Czasem płakały wtedy, czasem pozostawały nieobecne. Żal ściskał serce, kiedy patrzyło się na nie i na ich mamy. Za pozornym uśmiechem na ładnych w większości i miłych twarzach, kryła się rozpacz tak głęboka, że mogłyby się w nią zapaść całe światy. Czasem terapeuci puszczali dzieciom na małym ekranie smartfona teledyski. Maluchy skupiały się na ruchomych obrazach, a terapeuta wykonywał wtedy z nimi ćwiczenia, które inaczej wywoływałyby sprzeciw. „Ta Dorotka, ta malusia, tańcowała dokolusia... Tańcowała ranną rosą i tupała nóżką bosą...” Nawet sobie nie wyobrażacie, ile bólu sprawia taka piosenka i animacja stworzona do niej, kiedy obok leży wasze dziecko - bezwładne jak kłoda. Pewna mądra osoba napisała kiedyś, że nie ma czegoś takiego jak „silna kobieta”. Istotą kobiecości jest delikatność. Siła u kobiet tworzy się w wyniku zranienia lub traumy. Potwierdzam. I powiem Wam, żadna z tych kobiet, które widywałam w centrum rehabilitacyjnym, nie chce słyszeć, że jest „podziwiana” za swoją siłę. Ona chętnie by ją oddała w zamian za zdrowe dziecko.

SZPITAL - REZONANS MAGNEYCZNY
Do szpitala zgłosiliśmy się, gdy mały skończył 11 miesięcy. Cieszyłam się, że pierwszy termin nam umknął, bo chociaż sam rezonans jest rzekomo badaniem bezpiecznym, narkoza niestety nie jest bez wpływu na nerki i - o czym się dowiedziałam już po fakcie - na móżdżek. Zatem im starsze dziecko, tym lepiej.
            Termin przesunął się jeszcze o tydzień - tym razem to ze szpitala zadzwoniono do nas w tej sprawie. Nie było miejsc i trzeba było zaczekać jeszcze kilka dni. Całe szczęście, bo byłam tak strasznie zestresowana tym badaniem, które miało ostatecznie rozwikłać zagadkę i stwierdzić lub wykluczyć małogłowie, że dostałam potwornego ataku migreny. Wymiotowałam z bólu. A wszystko dlatego, że im bliżej było wyznaczonego terminu, tym większa ogarniała mnie panika. Wcześniej sinusoida uspokojenia i przerażenia dotyczyła dni i godzin. Teraz wszystko przyspieszyło - zmiany następowały co kilka minut, a nawet sekund. W jednej chwili czułam, że jest dobrze, a w okamgnienie później traciłam grunt pod nogami i spadałam w bezdenną otchłań. Przechodząc przez kuchnię, od drzwi do zlewu pod oknem, potrafiłam przejść kilka takich zmian! Próby otępienia się, na przykład przy filmie albo serialu też nie przynosiły pożądanego skutku. Patrząc na aktorów, w każdym wieku i obydwu płci... analizowałam kształty ich głów. Nie dziwię się, że „z pomocą” przyszła mi migrena. Tylko tak silny ból mógł mi wyłączyć myślenie.  
            Tydzień później byłam już bardziej otępiała, zwiotczała. Strumienie czasoprzestrzeni przepływały wokół mnie jak ławice śliskich, błyszczących przez moment ryb, ledwie muskając moje ciało, które zawieszone było w jakimś zupełnie odmiennym stanie świadomości. Wbita jak kotwica statku w głębinny muł, gdzie dźwięki ze świata to już tylko bełkot wybełtany z wodą, zastanawiałam się, czy nie jest mi tu lepiej niż na powierzchni, gdzie wciąż szaleją wiatry, a nasz malutki stateczek walczy z kipielą potężnych fal.
            Nie będę się skupiać na uciążliwościach szpitala, o tym piszą inne matki, które musiały spędzić jakiś czas w takim miejscu wraz z dzieckiem i ich głos jest w ogóle niesłyszalny. Kiedy czytam o matkach niemowląt karmiących na stojąco, słyszących ze strony personelu warkot niezadowolenia, spodziewam się burzy na skalę krajową i ognia rozdmuchanego przez wszystkie stacje telewizyjne. Potem przez chwilę dziwię się głuchej ciszy, w której przepadają krzyki tych matek. A potem przestaję się dziwić, przypominając sobie, że u nas w Polsce już tak jest - czyjaś krzywda ani mnie ziębi, ani grzeje, dopóki podobna nie przydarzy się mnie.
            W naszym przypadku nie było wcale źle. Wiedząc, że będę miała do dyspozycji leżankę wynajmowaną tylko i wyłącznie na noc, przemyciłam materacyki i - na wszelki wypadek, gdyby te nie przeszły przez kontrolę - całą torbę miękkich szali (bo ubrania można było ze sobą wnosić), żeby móc co noc ścielić małemu „dostawkę” obok siebie, na podłodze. Maleńki śpi z nami i nie wyobrażałam sobie, żeby w szpitalu było inaczej. Ta bliskość jest podstawą jego spokoju. Całe szczęście, że tak to zaplanowałam, bo mój synek-wiercipięta, tak się wił w szpitalnym łóżeczku, że kilka razy dosłownie „wydzwonił” głową w metalowe pręty. Próbowałam później wypróbować ręką, jakiej siły uderzenia potrzeba do takiego „dzwonu”, ale nie udało mi się osiągnąć nawet zbliżonego efektu. Ogólnie, poza brakiem łóżka dla opiekuna (często przecież wyczerpanego czuwaniem przy dziecku) nie mam większych zastrzeżeń do szpitalnej rzeczywistości.
            Ale my czekaliśmy tam tylko na rezonans, na diagnozę. Inni rodzice mieli nadzieję na pomoc. I tu widać już jak na dłoni bezradność i niemoc współczesnej, niby tak zaawansowanej, medycyny.
            Oddział neurologiczny w szpitalu dziecięcym różni się od tych oddziałów, gdzie chirurg składa złamaną rękę, lekarz podaje leki na zapalenie płuc, albo dokonuje się cud udanej operacji maleńkiego serca. Tu najczęściej nie wiadomo jak pomóc i czym pomóc. Tutaj czasami chodzi tylko o diagnozę. A dalej... Czasem fizjoterapia, by troszeczkę pomóc, albo żeby dziecko miało jakiś „ruch”. Porażenia, ataki padaczki, dzieci, z którymi nie ma kontaktu. „Silne kobiety” o pękniętych duszach zmuszone są podawać swoim dzieciom kolejne dawki „leku” z rodzaju „a może ten coś pomoże”. „Lek” wywołuje atak. „No to może spróbujemy tego...” „Ten próbowano już w innym szpitalu.” I tak w nieskończoność, bo wiele już było takich prób w różnych szpitalach rozsianych po różnych miastach.
            Zaprzyjaźniam się z kilkoma mamami. Toczą walkę podjazdową z siostrą na dyżurce o możliwość wyjścia na papierosa. Ja nie palę, brzydzi mnie to. Ale nie dziwię się tym matkom, jeśli choć na chwilę papieros odciąga ich uwagę od tego, co dzieje się z ich dziećmi.          Jedna z mam przyjechała tu z kilkuletnim chłopcem z dziecięcym porażeniem mózgowym. Chłopiec właściwie nie nawiązuje kontaktu ze światem zewnętrznym. Lubi serek waniliowy. Mama chłopca zdradza mi przyczynę porażenia u synka - okazało się, że to dziedziczna ułomność - dziewczynki w jej rodzie rodzą się zdrowe, chłopcy - z porażeniem. Ma jeszcze zdrową, nastoletnią córkę, o wadzie genetycznej dowiedziała się dopiero, gdy urodził się młodszy syn. Ale jej nastoletnia córka żyje już z brzemieniem wiedzy. Mając 50% na urodzenie dziecka z porażeniem - co zrobilibyście, Wy, którzy to czytacie? Wyobrażacie sobie czekanie na wynik USG - chłopczyk czy dziewczynka? Umielibyście zrezygnować z ciąży, z dziecka, czy zagralibyście w taką wersję rosyjskiej ruletki?
            Inna mama jest tutaj ze ślicznym rocznym chłopczykiem. Ma jasne jak kaczy puch włoski i oczy błękitne jak niebo. Nie mogę przestać patrzeć w te oczy, nigdy nie widziałam piękniejszych. Jest w nich mądrość i łagodność wysokiej duchowej istoty. Chłopczyk przelewa się mamie przez ręce, nie siada jeszcze i słabo utrzymuje główkę. Urodził się w zamartwicy, z zerowym apgarem. Młodej mamie, która dopiero urodziła swoje pierwsze maleństwo, która była w szoku, kiedy zamiast dostać je do piersi, widziała, jak postaci w kitlach wywożą je w popłochu, zabierają gdzieś z jej oczu, lekarz powiedział, żeby „nie robiła sobie żadnych nadziei”. Poważnie? Można tak w ogóle powiedzieć dziewczynie, która właśnie urodziła, która powinna w duchu wspierać swoje dziecko, żeby walczyło o życie? Dziecko przeżyło i ma najpiękniejsze oczy na świecie. Ich głębia porywa w Niebo, w Zaświaty, opowiada o wymiarach, w których żyjący nie przebywają i o wielkiej mądrości i dobroci Wszechświata. Ale człowiek czuje też ból w sercu. Chciałby krzyczeć, błagać, ten dobry, mądry Wszechświat, by uwolnił to Dzieciątko, tę piękną, wysoką Istotę z jej ograniczeń, by wydarzył się cud, by Dzieciątko nadrobiło wszystko i rozwijało się dobrze. Rezonans wykazuje jednak uszkodzenia kory mózgowej wywołane zamartwicą. „Silna” młoda kobieta musi przyjąć taki wynik, zresztą spodziewała się go. Patrzy jednak w niebiańskie oczy swojego dziecka i mówi: „będziemy walczyć”. A ja im życzę, żeby cud jednak się kiedyś wydarzył. Nie umiem wymazać z pamięci tego spojrzenia i poczucia, że to dziecko mogłoby wyrosnąć na kogoś wielkiego.
            Neurologiczny odział w dziecięcym szpitalu to także taki oddział, gdzie przypadkiem, wchodząc do windy z innymi mamami, można usłyszeć to, co ja... Jedna „silna kobieta” pęka nagle i w kierunku drugiej płyną z niej rzeki rozpaczy. Przed nią stoi kilkuletnia dziewczynka, blada blondyneczka. „Wskazywał mnie palcem swoim studentom i mówił im: zobaczcie, tak wygląda matka, która właśnie się dowiedziała, że jej dziecko ma śmiertelną chorobę. Czułam się jak zwierzę za tą szklaną szybą. Czy on myśli, że tego nie słyszałam?” Zjeżdżamy windą w dół. Trzy matki, troje dzieci, jedna diagnoza i jeden koniec świata.
            Dwa dni przed rezonansem na oddział przyjęto kilkoro nowych dzieci. Wśród nich był maleńki, może dwumiesięczny chłopczyk z bezdyskusyjnym małogłowiem w jego najostrzejszej postaci. Jego mamą była prześliczna młoda dziewczyną. Chodząc po korytarzu, nosiła go na białej podusi, kołysała, tuliła. Była jedyną osobą, do której nigdy nie podeszłam, nawet się nie uśmiechnęłam, nie byłam w stanie nawiązać z nią kontaktu wzrokowego. Za dużo wiedziałam. I było jej dzieciątko żywym obrazem moich największych obaw. I tak bardzo było mi żal jego i jego mamy... Ja byłam przekonana, że urodziłam zdrowe dziecko, później były podejrzenia najgorszego. Ale tam wątpliwości nie było od początku, być może chorobę wykazały już badania prenatalne. Czyli, żeby poczuć, co czuje ta biedna dziewczyna, musiałabym moje uczucia, mój strach i bezradność podnieść jeszcze do tysięcznej potęgi, a to wydawało mi się nie do przeżycia. Może psycholog uznałby to za brak gotowości do konfrontacji, nie wiem. Wiem tyle, że uciekałam z korytarza na widok tej dziewczyny. I do tej pory, kiedy ją wspominam, odruchowo spuszczam wzrok.
            Po tygodniu leżenia i starania się o brak infekcji w przegrzanych pomieszczeniach, nadeszła wreszcie nasza kolej na rezonans. Nie sposób nazwać tego uczucia, kiedy pozwalasz, by ktoś wkłuł się twojemu dziecku w żyły, ono zaczyna płakać, a w sekundy potem wiotczeć, kiedy zabierają ci je i zamykają się z nim w pomieszczeniu z dziwaczną trąbą rodem z filmów science-fiction. Ale to ty odlatujesz w kosmos.
            Jest z nami tatuś. Jak dobrze, że nie jestem tu sama. Takie pół godziny potrafi trwać wiecznie. Poza tym w jego polu wszystko jest spokojniejsze. Ja jestem spokojniejsza, nie wpadam w stany lękowe. Możemy razem tworzyć w kosmosie dobry los dla naszego dzieciątka. Dryfujemy pomiędzy gwiazdami, my, którzyśmy z gwiezdnego pyłu powstali. Ileż tu kolorów! Ile blasku! Kładę głowę na ramieniu mojego wspaniałego mężczyzny. Kochamy się. A nasze maleństwo jest zdrowe. Tam za ścianą komputer rysuje obraz zdrowej główki zdrowego chłopczyka. Chłopczyka, którym opiekuje się Wszechświat.
            Nie minęło chyba nawet pół godziny, jak oddano nam nasze Szczęście. Jeszcze jakiś czas musieliśmy z nim spędzić w sali, w której dzieci po narkozie się wybudzały.
           
            Wynik rezonansu potwierdził, że choć komory czaszkowe są wąskie, w mózgu nie ma i nie było żadnych uszkodzeń, wszystko jest w porządku. Do domu odprawiono nas z rozpoznaniem dyskranii, czyli nieprawidłowego (zbyt szybkiego) zrastania się szwów czaszkowych i wydano skierowanie do poradni neurochirurgicznej, by tam lekarz przyjrzał się główce małego szczegółowiej i ocenił, czy zachodzi potrzeba interwencji, czy nie. Termin wyznaczono nam za 7 miesięcy. Pytałam, czy neurochirurg nie mógłby choćby zerknąć na małego, skoro jest tutaj, w tym szpitalu, gdzie jeszcze leżymy. Usłyszałam, że nie, bo on się złości, kiedy wzywają go na inne oddziały. No dobrze, poczekamy, postresujemy się jeszcze te 7 miesięcy. Najważniejsze, że małogłowie, śmiertelna choroba, z której widmem mierzyliśmy się przez ostatnie 7 miesięcy, okazało się być niewłaściwą diagnozą i już nam nie zagraża.

Wróciliśmy do domu kilka dni przed roczkiem naszego dzidziusia. Będzie tort z truskawkami. I będziemy śpiewać „sto lat”. I będziemy w te sto lat wierzyć.

Czas jakby przyspieszył. Nawarstwione zaległości krzyczą zewsząd, by się nimi zająć. Odebraliśmy pięknego koguta wypatrzonego na OLX, dobraliśmy mu harem z dziewięciu kurek. Szybko zabraliśmy się za stawianie dodatkowego ogrodzenia i budowę kurnika. W międzyczasie pozwalam sobie na chwile zatrzymania, spojrzenia na moje dziecko. Dociera do mnie, jak wielkim wyzwaniem będzie teraz nauczyć się żyć znowu bez lęku. W ogóle nauczyć się znowu żyć. Bo te ostatnie miesiące niewiele z życiem miały wspólnego.

Tak wiele rzeczy zostało zaniedbanych. Ogród, pisanie książki o słowiańskich świętach, tłumaczenie książki Žiarislava, że już o drobniejszych projektach nie wspomnę. Moje ciało, wyniszczone stresem i autoagresywnymi myślami zbiera żniwo, zdrowie się posypało. Wartości, które wyznawałam, które miały być codziennością - co się z nimi stało? Równowaga, o której tyle mówiliśmy i pisaliśmy - gdzie się podziała? Włosy przysiwiałe, wypadają garściami, w ciele gromadzi się woda, w woreczku żółciowym kamienie, na skórze wypryski. Patrzę w lustro i nie wiem, kogo to ja widzę i  czy chcę widzieć. Kolejny atak migreny rozwiązuje ten problem - przestaję widzieć wyraźnie, tracę ostrość wzroku. Z obawy o uszkodzenie oka, jedziemy w nocy na SOR. Oko w porządku, tylko wzrok się w jednej chwili znacznie pogorszył. Muszę się pogodzić z koniecznością chodzenia w okularach. Słowianka w okularach, super, jeszcze tego brakowało! Ale rozumiem, że to wszystko są skutki długotrwałego życia w niewypowiedzianym stresie. Po rezonansie wszystko, co było spięte, nagle „puściło” i posypała się lawina dolegliwości. Długa droga przede mną, żeby się teraz znów poskładać w Całość, zadbać o zdrowie ciała, ducha i duszy.

SAMOTNOŚĆ
Duszę zatruła mi bardzo samotność. Nie wiedziałam, że można być aż tak samotnym, dopóki nie doświadczyłam życia w lęku przed chorobą dziecka i poczucia winy, którą obarczono mnie za tę chorobę.
            Stopniowo człowiek odsuwa się od innych ludzi. Ich pełna kolorów i życia codzienność przestaje być kompatybilna z twoim światem, który się zatrzymał i zasnuł lepkim cieniem. Nie ma po co rozmawiać o tym, co czujesz, nie ma sensu opowiadać o dziecku. Od opowiadania nie zrobi się ono nagle zdrowe. Po co więc zatruwać innych tym mrokiem, który się ma w sercu? Taki mrok lubi się przelewać z człowieka na człowieka. Ludzie, których cenię, nie zasłużyli sobie na to, by się z nimi dzielić tym toksycznym świństwem. Więc może lepiej odmówić kolejne spotkanie? A potem kolejne i kolejne...
            Rodzina. Bliskich też trzeba przed tym chronić. Kiedy nie da się już dłużej ukrywać przed nimi swojego lęku i bólu, można im o tym opowiedzieć tylko w jakiejś części. Myślę, że ja powiedziałam zbyt dużo mojej mamie. Gdy w pewnym momencie mojej opowieści zamilkła i zaczęła płakać, poczułam, że przekroczyłam granicę. Nie ciągnęłam więc dalej. Bo znowuż to samo pytanie - po co? Z mamą jest inaczej niż ze znajomymi, jej codzienność nie byłaby już więcej taka jak przedtem, wypełniłaby się zgryzotą, strachem o wnuka i córkę, która sobie z tym wszystkim nie radzi. Potrzebne mi to było? Skoro nie, wersja dla rodziców i innych bliskich mi osób musiała być taka, że jest podejrzenie, ale podejmujemy różne kroki, żeby je wykluczyć.
            Samotność miała też wymiar kosmiczny i duchowy: „Boże, którego nazywam Wszechduchem, WszechŚwiatem, Świętością Świata, Świętowitem, Najwyższą Świadomością... Urodziłam to Dziecko także dla Ciebie, by dbało i opiekowało się Światem, w którym się przejawiasz, na takiego człowieka chciałam go wychować. Dlaczego Ty nie zadbałeś o nie? Dlaczego nigdy nie opiekujesz się tymi, którzy chcą przywrócić Światu ducha, przyzwoitość, zacność i poszanowanie ustanowionych przez Ciebie praw przyrody, które niegodziwcy wciąż łamią i gwałcą? Dlaczego na przestrzeni wieków, tysiącleci, ludzie zacni i dążący do odbudowy podstawowych wartości byli tłamszeni, wyśmiewani, gnębieni, a nawet wyrzynani przez hordy złoczyńców, hipokrytów i gnuśnych pasożytów? Może lepiej byłoby być jednym z nich? Może wtedy żyłby człowiek bez wiecznie rzucanych mu pod nogi kłód, niewidoczny dla sił, którym nie w smak zmiana? Ludzie źli mają oparcie w ciemnych siłach. A człowiek starający się być dobrym - jest sam. Dlaczego?” Moje serce wypełniał żal i gniew. Byłam gotowa zamknąć je przed Istotą, dzięki której biło i dla której biło. Jednocześnie chciałam, żeby przejawiony w moim duchu Wszechduch, odczuł ten gniew, by Nim aż wstrząsnęło! Żeby obudził się z letargu, zobaczył moją nędzę, moją rozpacz, żeby pochylił się nad nami, zdmuchnął z nas cień... żeby pomógł... Dziwny był to bunt i dziwne poczucie samotności, chcieć jednocześnie rzucić się z pazurami na Boga i prosić go o pomoc, grozić mu i wyznawać miłość, czuć się przez niego porzuconym, a nawet zdradzonym, a jednak wołać o ratunek dla siebie i dla całej Ziemi. Z motyką na Słońce, z pazurami na Boga, czego oczekiwałam?
            Mój ukochany mężczyzna mówił o nauce zaufania. Zawierzyć Najwyższej Świadomości tak bardzo, by niemożliwe stało się możliwym, by odwrócić to, co nieodwracalne, przesunąć granice możliwości w twórczym współdziałaniu z Najwyższym Twórcą.
            Uwierzyć? Kiedy ja nie wierzę już nawet sobie! Zaufać? Gdy nie ufam już własnej przyrodzoności?
            Spoglądam na ukochanego. Przeżyliśmy wspólnie wiele cudów, co do niektórych mam pewność, że byliśmy ich współtwórcami, albo, że to my zatoczyliśmy kołem, które rozkręcone, zostawiało ślady cudów na swojej drodze. Ale to, można powiedzieć, były zaledwie drobnostki. Błyskotki ozdabiające nam życie. Teraz do przestawienia był żeliwny potwór, rozpędzona lokomotywa wraz z całym torowiskiem.
            Widziałam, jak w duchu mierzył się z nadciągającym monstrum. Nie wiem, co dokładnie robił, nie chce też, albo nie może mi o tym opowiedzieć. Wiem jedynie, że tylko jemu byłam w stanie zaufać, uwierzyć. Jemu, a więc ostatecznie i Bogu, który żyje w jego duszy. Iskra oraz Pełnia, sam Bóg żyjący w człowieku, działający poprzez niego. W końcu uwierzyłam, że mnie nie opuścił.

I to w dodatku w poczuciu najdotkliwszego osamotnienia, jakiego nie spodziewałam się doświadczyć, a wynikającego z oddalenia się od mężczyzny, od ukochanego, od ojca mojego dziecka...

Nie spodziewałam się, że cokolwiek mogłoby nas od siebie oddalić. Nasz związek rozwinął się z przyjaźni, z dziesiątek przegadanych godzin. Najpierw zakochały się w sobie nasze dusze, potem zwariowały ciała. I splotły się nasze istnienia w tańcu wspólnego życia i żyć już bez siebie nie mogły. Nasze dusze, jak dwie przezroczyste kule, rozbłyskały słonecznym światłem, gdy jedna dotykała drugiej. Przenikały się, czytały się, czuły jedna drugą.
            Kiedy lekarka zatruła moją duszę mrokiem przerażenia i jadem poczucia winy, nosić ją w sobie, było wystarczającą udręką. Wiecie, jak bardzo może boleć dusza? Zatruta, gniła we mnie, zalewając się czarną, bulgocącą mazią, śmierdzącą jak ropa z zakażonej rany. Wiecie, że taka maź może się przelewać z jednej duszy do drugiej?
            Wystarczyło, żebym raz zobaczyła, jak to się dzieje. To było wtedy, kiedy tłumaczyłam mojemu ukochanemu, że w przypadku potwierdzenia straszliwej diagnozy najlepiej dla mnie i dziecka będzie, jeśli zginiemy - szybko i w utuleniu. Pokazałam mu wówczas zaledwie część tego bólu, jaki w sobie miałam. Oczy zaszły mu szaleństwem. Niemal widziałam, jak mój mrok próbował wleźć mu na plecy i złamać kręgosłup.
            Zrozumiałam, że istnieje tylko jedna możliwość, żeby nie oszalał z rozpaczy i nie załamał się, jak ja. Moja dusza musiała pokryć się skorupą, pancerzem, nie dopuszczającym, by druga dusza mogła ją przeniknąć, zarażając się jej chorobą.
            Żeby ochronić ukochanego, zrezygnowałam z bliskości, która była podstawą naszego wspólnego szczęścia. Nie wiem, czy on wiedział, co się stało, dlaczego przestaliśmy się czuć i rozumieć jak dawniej, czemu bywało między nami szorstko, a słowa, nieraz nieznośnie płytkie, bywało, że służyły tylko organizowaniu dni, wyjazdów, zakupów...  Niedawno, już po rezonansie, odważyłam się mu to wyjaśnić, ale chyba nie wszystko zrozumiał, choć zgodził się, że gdyby wszedł zbyt głęboko w mój ból, nie byłby w stanie udźwignąć codzienności. Ani pomóc dziecku.
            Jest w kobiecej, a może i w ogóle w ludzkiej naturze taki paradoks: robisz coś, ale za skutki tego działania winisz już drugiego człowieka. Podświadomie. Bo przecież w umyśle wszystko masz ułożone: chcąc chronić najbliższą osobę, trzeba ją było od siebie trochę odsunąć. Tyle, że podświadomie czujesz do tej osoby żal... bo... pozwoliła ci się odsunąć? nie była tak delikatna i wyrozumiała jak dawniej? A ty czasem tak bardzo potrzebowałaś tego przytulenia się duszą do duszy, zrozumienia bez słów i rozmowy bez słów? Hmm... Żebym mogła prosić cię o wybaczenie, muszę ci najpierw sama wybaczyć. Choć umysł przypomina, że nie mam ci czego wybaczać, bo twoje reakcje były przecież skutkiem mojego działania. Robię to, by podświadomość, mówiąc kolokwialnie, odczepiła się. Ona odbierała skutki bezpośrednio, dokuczyły jej i zapisała w sobie jakieś smutne żale. Niech jej będzie, że ci wybaczam. Teraz mogę zacząć błagać, abyś ty wybaczył mi...
            W osamotnieniu minęło nam tak wiele, długich i trudnych miesięcy. Zeskrobuję pancerz z duszy, jego łuski wrosły się w nią dość głęboko, ale schodzą, powolutku schodzą. Czarna, zgniła maź wylała się i rozlała po ciele. Zdrowie posypało się. Trzeba teraz będzie mocno o nie zadbać. Jakoś się z tego podniosę. Najważniejsze, że trucizna zeszła mi z duszy. Jakieś resztki jeszcze tam są, jak osad na ściankach naczynia po zlaniu nieczystości. Trochę to pewnie zajmie, ale to wyczyszczę.
            Do mojej duszy zbliża się druga. Czy ośmieli się jej dotknąć? Czuję dreszcz. I blade jeszcze, ale jasne i ciepłe światełko rozpalające się wewnątrz.
            Cześć, to ja. Trochę się tu pozmieniało, ale podstawy chyba wytrzymały. Mam ci tak wiele do opowiedzenia...

MAMUSIU, GDZIE JSETEŚ?
Pamiętasz, jak próbowałeś wytłumaczyć mi, jak działa pole ochronne matki i dlaczego tak ważne jest, by ona je tworzyła?
            W teorii było to dla mnie jasne, przecież pisaliśmy o tym w zeszycie poświęconym duchowości naszych przodków, Słowian: kobieta tworzy i opiekuje się przestrzenią, mężczyzna w tej przestrzeni działa.
            Słabo mi to wyszło w praktyce. Najpierw trauma po cesarskim cięciu i walka o mleko, potem stany lękowe i poczucie winy - przez mleko... Nie ma mowy o tworzeniu czegokolwiek w takim stanie ducha. Zasklepiona w sobie, przerażona, niezdolna do trzeźwego myślenia, działania. Jak czarna dziura wciągałam w swój niebyt otaczającą mnie przestrzeń, a co tu dopiero mówić o tworzeniu własnej. W ciąży marzyłam, by moje dziecko od dnia narodzin żyło w spokojnym, zrównoważonym otoczeniu, otoczone opieką i chronione w moim polu. Wyszło natomiast zupełnie odwrotnie. Nie wiem, czy mogę nazwać mój stan depresją, ale byłam w nim sama i niewładna. A mojemu dziecku brakowało matki.
            Był sam, samiusieńki. Ty robiłeś, co mogłeś, by zrekompensować mu brak pola matki. Szczęściem, umiałeś roztoczyć nad małym pole ochronne i spokój, umiałeś zająć się nim niejako w moim zastępstwie. Ale było to dla ciebie dużym obciążeniem i musiałeś robić to kosztem przyrodzonego ci, jako mężczyźnie, działania. 
            Nawet podczas pobierania krwi to ty trzymałeś nasze maleństwo, które przy tobie znosiło to znacznie lepiej. Cieszyłam się, że mam takiego partnera, który potrafi tak zaopiekować się dzieckiem. Jednocześnie, jako matka, byłam dla siebie jedną wielką porażką. Dopiero podczas rezonansu, kiedy mały miał już 11 miesięcy, udało mi się objąć go podobną ochroną. Z czego jestem dumna. Nauczyłeś mnie tego, kochany.
            Nigdy nie zapomnę też chwili, w której zwróciłeś mi uwagę na to, że naszemu maleństwu brakuje matki. Było to chyba w czasie oczekiwania na wynik badania w kierunku przeciwciał cytomegalii, już po wizycie u drugiego neurologa, ale wciąż jeszcze w czasie, kiedy nie wiadomo było, czy moje mleko truje.
            „Nie wiem, co robić, dokąd pójść. Czuję się, jakbym była na polu minowym, każdy krok może być tym złym... Nie mam żadnych narzędzi, wskazówek, nawet ubrań, stoję tu zupełnie naga...”
            „A gdzieś tam jest twoje dziecko i bardzo cię potrzebuje. Musisz do niego dojść. Co takiego masz, co ci w tym pomoże?”
            Myślę. Bardzo intensywnie. Przecież powiedziałam, że nie mam niczego... Ale kiedy on, ukochany, pyta, czy coś „mam”, to znaczy, że na pewno coś mam. Tylko co to jest i jak może mi pomóc?
            Nagłe olśnienie. Dosłownie. Bo poczułam, jakby zapaliła się we mnie ogromnej mocy latarnia.
            „Mam Miłość”!
            Rozpłakałam się. Jak mogłam o niej nie pomyśleć?
           
            Światło Miłości wskazało mi drogę. Widziałam siebie, nagą, bosą, płaczącą serdecznymi łzami, biegnącą pomiędzy ładunkami wybuchowymi, a może ponad nimi? Dobiegłam do mojego maleństwa, ono też było nagie, leżało tylko na białej pieluszce. Wzięłam je w ramiona, przytuliłam i ogrzałam...
            „Już dobrze, mamusia jest przy tobie!”

            To wszystko wydarzyło się w moich myślach, ale wydarzyło się naprawdę. Kiedy się ocknęłam, wciąż czułam przy sobie moje dziecko. Podbiegłam do niego i tak, jak przed chwilą, wzięłam je w ramiona i tuliłam, tuliłam, tuliłam... A wokół mnie, w przestrzeni, coś się zmieniło, coś zaczęło żyć, rosnąć... To chyba były narodziny pola ochronnego matki. Kolejne miesiące często nim jeszcze chwiały, ale myślę, że od tamtego czasu moje dziecko czuje przy sobie mamę.


III

DLACZEGO TO WSZYSTKO SIĘ STAŁO?
I CO TO W OGÓLE BYŁO?
Najprościej byłoby całą winę przerzucić na nieudolną, chciwą neurolog z urażonym ego, która błędnie, po jednej, krótkiej wizycie, bez badań i w sposób skandalicznie nieludzki postawiła „diagnozę”, jednocześnie oskarżając mnie o chorobę dziecka, podczas gdy choroby nigdy nie było.
            Ale to nie jest takie proste i jednoznaczne...
            1. Pewne cechy małego i pewne jego problemy zdrowotne wskazywać mogły na coś poważnego.
            2. Mimo, że zrobiła to w sposób podły, neurolog ta była pierwszą i jak dotąd jedyną spotkaną przez nas lekarką, która zdawała sobie sprawę z zagrożeń związanych z cytomegalią i jej przechodzeniem w stan aktywny ze stanu nosicielstwa, nazywanego wszędzie indziej „odpornością”. Poznawszy powagę sytuacji, wiedzieliśmy, pod jakim kątem musimy dalej badać dziecko, mogliśmy też pomóc mu na własną rękę, posługując się urządzeniem, które mieliśmy w domu, a które działając odpowiednimi falami, niszczy wirusy. Z urządzenia tego skorzystaliśmy między jednym a drugim badaniem krwi w kierunku na cytomegalię, drugi wynik wykazał już zaledwie nieliczne przeciwciała IGM, ledwo powyżej przedziału „nie reaktywne”. Kto wie, może właśnie to działanie (wraz z innymi, podejmowanymi przez tatę), a zmotywowane tak silnym szokiem, jakim było wydanie wyroku na dziecko, uratowało mu życie i zdrowie?
            3. Czasem drugi człowiek jest tylko (i aż!) narzędziem pewnych sił, działających poprzez niego. Nie jest to co prawda tak, że taki człowiek jest w tym zupełnie bezwolny, ale też folgując swoim wadom i nie starając się być zacnym w każdej sytuacji, otwiera możliwość działania siłom, które dla uproszczenia można nazwać ciemnymi. Czy coś takiego się wydarzyło? Czy był to jakiś atak na nas, próba wmówienia nam choroby na tyle głęboko, byśmy w nią uwierzyli i... poprzez wiarę stworzyli? Takie rzeczy mają miejsce, czy się to materialistom podoba, czy nie. Wystarczy pomyśleć o wielu znanych przypadkach ludzi, którym, na przykład na skutek pomyłki, podano nieprawdziwą wiadomość o ciężkiej chorobie i ludzie ci zaczęli cierpieć na jej objawy lub byli bliscy śmierci. Tak, to skrajne przypadki autosugestii. Czy można podobnie stworzyć chorobę u kogoś innego? To pytanie pozostawiam otwarte, nigdy nie twierdziłam, że tak się stało, ale w całej tej dziwnej sytuacji niczego też nie wykluczam, tym bardziej, że medycyna nie może udzielić mi żadnej pewnej odpowiedzi.
            4. Zatem - czy dobrze, czy źle się stało, że odbyliśmy tę wizytę? Uratowało nas to, czy wręcz przeciwnie - zrodziło zagrożenie dla dziecka? Czy gdybyśmy nigdy nie trafili na tę konkretnie neurolog, przeżylibyśmy ten czas spokojnie, w radości, z pięknie rozwijającym się małym „inżynierem” demontującym każdą zabawkę oraz nasze sprzęty, które czasem trafią w jego rączki? Były głosy, że choć główka jest mała, trzyma się jednak w dolnych granicach normy, a więc JEST W NORMIE. A może radość nagle zostałaby przerwana, bo na przykład doszłoby do jakiejś koincydencji podczas szczepienia dziecka zmagającego się z bardzo niebezpiecznym dla niemowląt aktywnym wirusem cytomegalii (który aktywuje się w reakcji na spadek odporności). Może nic by się nie stało. A może by się stało. Takich „może” jest tu całe morze.
            5. Nie lubię, nigdy nie lubiłam gadek o trudnych doświadczeniach, które stanowią lekcję dla nas, o ile „lekcja” zawiera w sobie cierpienie niewinnych postronnych. Nie wiem, jaki nauczyciel, jaki Bóg, mógłby w ten sposób postąpić, by stawką było życie i zdrowie dziecka. Nie chcę w to wierzyć. Ale z drugiej strony odebrałam już wiele lekcji, które mnie ukształtowały i wyrobiły we mnie nowe umiejętności lub nawet zmieniły mnie, moje cechy, mój sposób myślenia i działania. Dziwnym „zbiegiem okoliczności” jednym z moich poważniejszych problemów było obarczanie się winą - za błędy moje, błędy innych, za sytuacje, które potoczyły się źle, albo mogły potoczyć się lepiej. Gdzieś w dzieciństwie zapisał mi się taki program, świetnie współgrający z lękiem przed ocenianiem. Czy tak ekstremalne doświadczenie, jak obwinienie mnie za otrucie dziecka własnym mlekiem to przypadek? ... Są takie bajki (a w dawnych bajkach ukrytych jest wiele kluczy do mądrości i samodoskonalenia się), w których wiedźma (błędnie nazywana później złą czarownicą) rzuca czar na głównego bohatera, zamieniając go na przykład w zwierzę, potwora lub w biedaka-niemowę. W tej postaci, a więc dysponując znacznie ograniczonymi możliwościami, bohater musi wykonać trudne zadanie, na przykład sprawić, by go pokochano. Kiedy wypełnia zadanie, czar wiedźmy zostaje zdjęty, bohater wraca do swojej postaci, ale na zawsze pozostaje już duchowo uszlachetniony i żyje długo i szczęśliwie, często stając się królem. Czy zatem zaklęcie wiedźmy było dla niego czymś złym, czy dobrym? ... Jeżeli ktoś po tym wszystkim, co przeszłam, będzie chciał mi wmówić jakąś winę, poślę go tam, gdzie... nie używając wulgaryzmów ani nie odnosząc się do miejsca udręki opisywanego przez jakąś konkretną religie... gdzie jego miejsce. Mam już też głęboko w nosie oceny i opinie innych. Widząc w sobie takie zmiany, nie sposób czasami nie myśleć o „lekcjach”. Jeśli jednak była to jedna z nich, mam nadzieję, że choroby dziecka nigdy tak naprawdę nie było, że Wszechduch nie kazał mi grać o jego życie...   

DO PANI NEUROLOG, KTÓRA WYDAŁA WYROK
Pracowała Pani w szpitalu, do którego mój kilkudniowy synek trafił z powodu żółtaczki. W szpitalu sprawiała Pani wrażenie zaangażowanej i zrównoważonej osoby. Dlatego, kiedy później zdecydowaliśmy się na wizytę u specjalisty (z powodu dwóch zaledwie głosów, że główka wydaje się mała), wybraliśmy właśnie Panią. Jak wspominałam, z powodu traumy po cesarskim cięciu, która rzutuje, proszę mi wierzyć, na percepcję rzeczywistości, nie zauważyłam Pani zalecenia, by pojawić się na wizytę kontrolną w Pani gabinecie. Główne zalecenia ze szpitala były wypisane w innym miejscu. Nikt w tym szpitalu nie uważał cytomegalii za przeciwwskazanie do karmienia piersią, które było wręcz zalecone.
            Podczas wizyty, a kojarzyła Pani nasz przypadek bardzo dobrze, powiedziała Pani, że wydano takie zalecenia bez konsultacji z nią - kiedy dostaliśmy wypis, nie było Pani w pracy.
            To ja się teraz, w tym miejscu, pytam: dlaczego, sądząc, że karmiąc piersią, mogę temu maleńkiemu dziecku, noworodkowi, bardzo zaszkodzić, do tego stopnia, że mogę spowodować u niego poważną, nieuleczalną chorobę, dlaczego nie zadzwoniła z tym Pani do nas? Mogła też pani zlecić szpitalowi skontaktowanie się z nami. Przecież chodziło o zdrowie i życie maleńkiego dziecka!
            Gdybym to ja wiedziała, że jakiemuś dziecku grozi coś tak strasznego, nie czekałabym ani minuty z powiadomieniem rodziców. To jest jedyna ludzka reakcja w takich okolicznościach!
            Czekała Pani na prywatną wizytę, żeby zainkasować 150 złotych? Oboje z partnerem odnieśliśmy wrażenie, że była Pani na nas obrażona, że nie pojawiliśmy się wcześniej. Ja rozumiem, każdy chce i ma prawo zarabiać, też mamy firmę. Tylko, że zawód lekarza tym różni się od innych, że tu w grę wchodzi ludzkie życie. W przypadku Pani specjalizacji - życie dzieci. I choćby nie wiem jak zła byłaby Pani na rodziców i z jakiego bądź powodu - dziecko chyba nie zrobiło Pani nic złego?
            Druga sprawa to potraktowanie nas w sposób, jaki z pewnością nie jest godny lekarza. Nie tylko lekarz, ale i człowiek człowiekowi takich rzeczy nie powinien robić! Wpędzić matkę maleńkiego dziecka w takie straszne poczucie winy, że sama aż straciła przez to zdrowie? Obwinić ją, że własną piersią zatruła je, a może i gorzej? Gdyby to jeszcze było z premedytacją, z jakiś chorych, patologicznych pobudek! Ale ja chciałam przecież dla mojego dziecka jak najlepiej!!!
            Wiem, o czym piszę, bo sama stałam kiedyś przed dylematem, co i jak powiedzieć. Dwa lata opiekowałam się starszą osobą, babcią, którą pokochałam jak własną. Woziłam ją wózkiem po polach, po znajomych, oglądałam z nią zachody słońca, czytałam gazetę, oglądałam z nią nawet mistrzostwa świata w piłce nożnej, której osobiście nie znoszę, ale dla niej - wszystko! Tę cudowną kobietę niechcący skrzywdziła jej córka - na dwóch niezamierzonych błędów, błędnych decyzji córki, babcia straciła zdrowie, jej organizm nie wytrzymał, umarła. Razem z tą córką wybierałyśmy babci ubranie do trumny i urnę, obie byłyśmy u pastora, który chciał wiedzieć, co ma powiedzieć na pogrzebie. Załamana po stracie matki kobieta czuła, że miała swój udział w przyspieszeniu jej końca i kilkakrotnie zagajała mnie o to. Jedyną, absolutnie jedyną ludzką reakcją było... zaprzeczenie! „Nie mogłaś wiedzieć” - pocieszałam ją. Bo dlaczego miałabym ranić jeszcze głębiej człowieka, który i tak był w rozsypce? Kobieta straciła matkę, sama walczyła z wątpliwościami, straszny to był widok. Nie wyobrażam sobie, skopać tak leżącego człowieka. Ani powodów, dla których miałabym tak postąpić. Żeby wyszło na moje? Żeby moje ego mogło spuchnąć od rozkoszowania się taka „racją”? Nie, człowiek tak nie postępuje.

Nie zależy mi, żeby usłyszeć od Pani słowa przeprosin. Jedyne, czego bym chciała, to żeby już nigdy, przenigdy, nie potraktowała tak Pani innych rodziców.
             
           
APEL DO LEKARZY
Ktoś pewnie spyta, po co o tym wszystkim pisać, po co publikować tak osobisty tekst? Mam powód. Ba, chciałabym, żeby ten tekst rozszedł się jak najszerzej, żeby dotarł do lekarzy wszystkich specjalizacji, żeby odczytywano go studentom medycyny, nim złożą swoją przysięgę na Hipokratesa.
            Wiecie, kim był człowiek, na którego przysięgacie? Wiecie, dlaczego przysięgacie? Słyszeliście o jego zaleceniach? Być bezinteresownym, wyrozumiałym, uważnym, pewnym swojej diagnozy, działać ręka w rękę z przyrodą, a nie wbrew niej, zwracać uwagę na sposób odżywiania pacjenta i jego aktywność fizyczną (zwłaszcza pediatrzy powinni współpracować w tych kwestiach z rodzicami dzieci, bo ich odżywianie i brak aktywności robią z nich półkaleki)... a przede wszystkim: PRIMUM NON NOCERE - PO PIERWSZE NIE SZKODZIĆ!
            Czy wy wiecie, jak szkodzi chroniczny stres, że on powoli zabija? Czy wy wiecie, jak szkodzi, gdy ktoś stawiając diagnozę, robi to w sposób, jakby wydawał wyrok? Czy wy wiecie, jakie znaczenie ma sposób, w jaki podajecie informacje? Czy wy zdajecie sobie sprawę, co dzieje się z ludźmi, których traktujecie w iście bestialski sposób?
            Oto ja. Moje serce, pokrojone kawałek po kawałku, by pokazać wam, co przeżywa matka, kiedy u jej dziecka podejrzewa się nieuleczalną chorobę. Zapamiętajcie obraz tego serca do końca życia i postępujcie odpowiedzialnie, bo każdy człowiek ma takie serce. Serce, które można zabić słowami. I ciało, które można zabić, wystawiając je na działanie stresu. I psychikę, którą można złamać, skruszyć. I duszę - jeśli wolicie, możecie ją rozumieć jako psychikę - którą można zatruć.
            Nie jestem, niestety, żadnym wyjątkowym przypadkiem, który jakoś szczególnie źle trafił. Spotykam się z ludźmi i często słyszę od nich podobne historie.
            „Lekarka powiedziała mi, że to na pewno rak” - opowiada moja koleżanka ze studiów. - „to było przed egzaminami, omal wszystkiego nie zawaliłam, bo przecież wszystko stanęło na głowie, umieram... A potem przyszły wyniki badań i okazało się, że żadnego raka nie ma. Pytam, dlaczego mi tak powiedziała, a ona na to, że... taką mam fizjonomię!”.
            Inny znajomy, (wybacz K., że bez pytania cytuję twoje słowa, ale nie podaję imienia, i nazwiska, jeśli po przeczytaniu nie zgłosisz sprzeciwu, to pozwól, że tak to zostawię) napisał mi tak: „Niewybaczalny jest brak odpowiedzialności w ferowaniu wyroków. Rozumiem Was, bo sam w młodszym wieku przeżyłem szok, kiedy usłyszałem swój wyrok. Ówczesny laryngolog dopatrzył się guza w moim prawym uchu, o którym nie miałem zielonego pojęcia. Dał mi jakiś rok lub dwa lata życia, jeśli nowotwór okaże się złośliwy. Sposób, w jaki mnie powiadomił, widać było, ze sprawia mu wielką satysfakcję odkrywcy-demiurga. Okazało się, że nic nie było-bzdura!!!”
            To JAK rozmawia się z ludźmi, w szczególności, gdy trzeba im przekazać złe wiadomości, jest czasem ważniejsze od tego CO się mówi.

            Przerażające, że szukając dobrych specjalistów, z iskrą powołania i wykazujących się inteligencją emocjonalną, znalazłam tylko garstkę, w większości starszych lekarzy, przed emeryturą. Co stało się z resztą? Kim jesteście i dlaczego pracujecie w takim zawodzie?

            Tym głośniej krzyczę z serca do was, którzy dopiero będziecie składać swoją przysięgę: On się nazywał Hipokrates, nie Hipokrytes! I głosił, on, a także jeszcze starsi od niego znakomici lekarze egipscy, chińscy i indyjscy, że najważniejsze jest, żeby nie szkodzić!


Joanna P.Runika,
w dniu 20.10.2019 mama 16-miesięcznego synka

Komentarze

  1. Kochana...nie zdawałam sobie sprawy z tego jaki stres przeżywalas. Ten tekst otworzył mi oczy i serce,z którego teraz wylewa się tylko "tak mi przykro, że nie widziałam" . Ze miałam czelność śmiać się przy Was i chwalić moją pociechą w tak trudnym dla Was czasie. Widziałam tylko wierzchołek. Jest mi bardzo źle czytając,że podupadlas na zdrowiu przez cały ten stres. Zrobiliście dla mnie tak wiele, jesteście mi bardzo bliscy i chciałabym jakoś pomóc. Piszę bo teraz nie mogę zadzwonić, ale wkrótce się odezwę. Jesteście przepiekni i mądrzy. Przeżyliście coś bardzo trudnego, są tego konsekwencje, aczkolwiek da się je złagodzić i przetrwać. Mocno w Was i waszą siłę wierzę. Do usłyszenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chwile spędzone z Wami należały do tych najjaśniejszych, nie ma powodu, żeby było Ci przykro <3

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Czterdziestka, czyli jak przekroczyłam próg do krainy czarów

Lindemann - Wer weiß das schon?

Magisterarbeit: "Blaue Blume im Gemüsegarten. Ausgewählte Fragen zur Koexistenz eines romantischen Individuums mit der Gesellschaft geschildert in Novalis` „Heinrich von Ofterdingen“