KWIAT PAPROCI

(z artykułu: "Stare baśnie, nowe baje")




P.Runika

STARE BAŚNIE, NOWE BAJE...
(czyli mitologia stosowana)


               Mijały lata, los rzucał mnie po świecie jak wiatr jesienny listek - to tu, to tam, na rok, na dwa, na pięć, zobacz to, poczuj tamto, przyjrzyj się tamtemu... Wiele przedmiotów, niegdyś bardzo istotnych albo drogich sercu zniknęło w podmuchach i zawieruchach przemian. Czas pokazuje, co na trwałe zrosło się z dźwiękami duszy, co niewidzialnym atramentem zapisało się w niej jako owa nuta inspiracji, która dochodzi do głosu, kiedy dojrzewa co wcześniej było niedojrzałe, co wreszcie potrzebne było i dobre jedynie jako Pieśń Chwili. Wiele rzeczy zgubiło się, wiele zostało oddanych, żeby posłużyć mogły jeszcze komuś, inne - zatrzymane z sentymentu - przekształciły się w narzędzia do uzmysławiania sobie, że coś było, ale minęło. Są wreszcie i takie, na których ważność nie wpłynęło ani dorastanie wraz z towarzyszącym mu zjawiskiem zmian horyzontów, ani wciąż nowe przeprowadzki, nowe okoliczności, nowi ludzie... a nawet nowe rzeczy.
               Po raz kolejny wypakowałam swój niewielki dobytek w nowym miejscu. Czuję, że to jest właśnie TO miejsce, w którym chciałabym wreszcie zapuścić korzonek, by z jego pomocą posilać się, nasiąkać sokami okolicznej ziemi. Przedmioty wyjęte z pudeł wydają się znakomicie pasować do tych zastanych na półkach. Na przykład bajki. Te, które ukochałam jako dziecko i te, które zachwyciły mnie już dorosłą - baśnie rodzime i egzotyczne; no i tych kilka napisanych osobiście - jak miło widzieć je teraz w towarzystwie innych tomów, których stronice aż furkoczą z zadowolenia kiedy się je otwiera, a pieszczone opuszkami palców po szorstkim papierze prężą się, wyginają, przeciągają jak po drzemce i z na nowo rozbudzoną mocą zaczynają szeleścić swoje "dawno, dawno temu..."
               Nie mogłam nie przechować i nie zabrać ze sobą bajek. Dlaczego? I dlaczego nie tylko ja nie mogłam tego zrobić? Dlaczego odwiedzając znajomych, również w ich domach widzę ich ulubione, stokroć przeczytane tomiki opierające swoje stare grzbiety bądź to o półki w pokoju dziennym, bądź też - niczym rodowy skarb - przekazane nowemu pokoleniu. Ano dlatego, że bajek nie zatrzymuje się z sentymentu. To zdecydowanie inny rodzaj przywiązania niż to, które przez długi czas nie pozwala rozstać się z ukochanymi zabawkami, nawet tymi o statusie przyjaciół i powierników najświętszych dziecięcych sekretów. Są czymś więcej niż rozrywką i czymś zupełnie innym niźli fantastyczny świat, alternatywny wobec tak zwanego "rzeczywistego". Jest w nich coś, co nas kształtowało i - co raz w nas zamieszkawszy - wciąż żyje, wciąż nas kształtuje, koryguje i wpływa na jakość wzajemnych relacji, nawet jeśli w ogóle tego nie dostrzegamy. Co zaś jest trzonem większości bajek i wiecznie żywym źródłem ich istotności dla nas?
               Trzonem tym są bez wątpienia postaci i zdarzenia o charakterze mitycznym i archetypowym. Wiecznietrwałe i uniwersalne, choć najlepiej zrozumiałe w obrębie kultury, w której powstały. Aktualne zarówno tysiące lat temu jak i dzisiaj czy jutro. Wiedza przekazywana jest tu na poziomie czucia, dzięki czemu staje się niemal identyczna z doświadczeniem. To z kolei wyposaża nas w swoistą mapę możliwości oraz możliwych z podjęcia takiego czy innego wyboru konsekwencji. Nie sztywny szablon wymuszający konkretny wybór, ale świadomość, co dana decyzja albo zachowanie za sobą przynieść może.


Dawno, dawno temu...

               Dawno temu bajki opowiadało się we wspólnym gronie dzieci i dorosłych. W różnym wieku różne się z tego bajania wyciągało istotności, każdy własną duszą czego mu najbardziej było trzeba szukał. Co jakiś czas przypominano też sobie znane już opowieści - w ten sposób odświeżało się zaczerpniętą z nich wiedzę, a pewnie i zyskiwało przy okazji możliwość odkrycia jakiegoś szczegółu, który się było kiedyś przeoczyło a nagle zyskał on na ważności. Mity, będące poetycko ujętym zbiorem praw rządzących światem, poprzez bajne opowieści wychowywały ludzi w duchu poszanowania tychże praw, wpajały wartości. Można powiedzieć, że je wbajały.
               W tym miejscu należy podkreślić, że wszystko to były mity rodzime, idealnie skorelowane z okoliczną przyrodą oraz  geno- i energotypem ludzi tworzących daną kulturę. Zupełnie inne są bowiem wzajemne relacje i zakres działania poszczególnych Żywiołów tam, gdzie występują tylko dwie pory roku w porównaniu do miejsc gdzie są cztery; inaczej działają na Biegunie Północnym, inaczej w pasie Równika. Inne warunki panują na pustyni, inne znowuż tam, gdzie rozciągają się nieprzebyte bory i uprawne pola. Różnice dotyczą już nawet obszarów nizinnych i górskich. Oddziaływanie Żywiołów i Mocy na człowieka zawsze będzie nieco odmienne wśród ludności korzystającej bardziej z dolnych czakr oraz tej, która odczuwa i czyta świat głównie poprzez górne. Różne ludy różne będą miały drogi rozwoju duchowego - jedni bardziej skłaniają się ku medytacji i odosobnieniu, inni łączą się z Duchem Świata w codziennym działaniu; tamci tworzyć będą system wymagający udziału tak zwanego "piątego elementu", "piątego żywiołu", podczas gdy u owych Żywiołów mamy cztery, "piąty" natomiast jest integralną częścią ludzkiej istoty, nie trzeba go więc nigdzie szukać ani stawać się nim na drodze takich czy innych ćwiczeń.
               Rodzime mity są nam przy-rodzone, odnoszą się więc do nas w sposób zrozumiały i bezpośredni. Tak jak owoce i warzywa z przydomowego ogródka zawsze będą dla nas najwartościowsze, jako że zawierają informację o warunkach, w których żyjemy i karmią nas oraz wspomagają odpowiednio do tychże warunków, tak i rdzenny mit przekazuje wiedzę na temat "naszego" świata, czyli rzeczywistości, w której przyszło nam żyć. Dodatkowo przekazuje ją w naszym własnym, a zatem obrazo-twórczym, w pełni pojmowalnym dla umysłu i serca języku. Dawniej, kiedy snuto bajne opowieści, robiono to nawiązując wyłącznie (lub niemal wyłącznie) do owych przyrodzonych mitów i archetypów. Człowiek karmił się nimi jak ową rośliną z własnego ogrodu - dostawał to, co było mu potrzebne do prawidłowego, zdrowego funkcjonowania, coś zgodnego z nim wibracyjnie i środowiskowo.


Dzisiejszy stan rodzimych mitów i bajek

               Opowieści zakorzenione w rdzennej kulturze są u nas obecnie w wielkiej niełasce. Zalewani jesteśmy kulturowo obcymi nam treściami, do których przywykliśmy już tak bardzo, iż to one wydają się nam łatwiej przyswajalne.
               Nie jest niczym złym interesować się, poznawać i pokazywać innym rzeczy egzotyczne. To, co rodzime należy jednak szanować i pielęgnować, bo jest to podstawa, grunt z którego wyrastamy i który jest dla nas jako istot fizyczno-energetyczno-duchowych po prostu właściwy (słowo właściwy wiąże się ze słowem własny). Od tysiąca lat grunt ten był jednak konsekwentnie zubażany o własne oraz wzbogacany o obce pierwiastki, których tu nigdy wcześniej nie było, a wszystko dlatego, by to, co na nim wyrośnie, wrastało w pokolenia, przekształcając je na wyznawców obcej z pochodzenia wiary, mającej - szczerze to trzeba sobie powiedzieć - mimo zacnej postaci w jej centrum, wciąż mocno pustynny charakter i zalecenia. Tak zmutowane kolejne pokolenia, ze zwichrowaną strukturą wewnętrzną, żyły w ciągłym konflikcie ze swoim przyrodzeniem oraz otoczeniem; często, aby nie czuć palącego ognia tej niezgodności, całkowicie uzależniały się od owych obcych domieszek, potrzebując ich, by trwać niezachwianie przy (nie!)swoim. Jest to jednak tylko doraźny sposób sprawienia sobie ulgi. W rzeczy samej konflikt w tak zmutowanym człowieku jest nie do zagaszenia, ponieważ obcy, egzotyczny system wierzeń zwyczajnie nie pasuje do jego energetyczno-duchowej budowy.
               Osoby zobligowane tudzież czujące się powołanymi do zaprowadzania i utrwalania u nas religii z eksportu, doskonale zdają sobie sprawę z tego, że aby się to powiodło, grunt nasz musi być wyjałowiony z rodzimych treści, tam zaś, gdzie nie jest to do końca możliwe, należy go pokryć grubą warstwą domieszek i zetrzeć w jedną masę z piaskami pustyni. To natomiast, co rdzenne, tolerowane jest wyłącznie jako regionalna dekoracja, papierowy kwiatek, coś, co daje ludziom iluzję, że zachowali swoją naturę i swój rdzenny koloryt. Gdzie jakaś niteczka prowadziła zbyt głęboko w stronę słowiańskiej duchowości, tam się ją ucinało, motało w supełek lub - w najlepszym przypadku - budowało się jej jakiś skansen, obowiązkowo pachnący butwiejącym drewnem i za sprawą mocno naciągniętych sznurów wyznaczający odwiedzającym granicę do jakiej wolno im się zbliżyć. Eksponatów nie dotykać.
               Co jednak zrobić z przekazami ustnymi? Legendami, opowieściami i bajkami, w których rodzime mity wciąż żyły i odwoływały się do Słowianina w nas, do słowiańskiej duszy i słowiańskiego ducha? Znalazł się i na to sposób...


Gabinet Krzywych Luster

               Zaglądając dziś do większości książek, zawierających polskie baśnie, mam wrażenie, że poruszam się po gabinecie krzywych zwierciadeł - coś tam się odbija, coś migocze, ale nie widzę już dokładnego odbicia siebie. Zerknijmy w niektóre z tych luster:

Lustro Pomniejszające - Widzimy tu wyraźną informację, że jest to "tylko" bajka, dowód ludzkiej fantazji. Mit nie jest tutaj traktowany jako poetycki opis rzeczywistości, lecz jako coś całkowicie nierzeczywistego. 

Lustro Podmieniające Twarze - Jeżeli opowieść przekazywała uniwersalne wartości i zmuszała do zastanowienia się nad swoim postępowaniem, piętnowała złość, zazdrość, kłamstwo i wszelką nieprawość, opiewała zaś skromność, uczynność czy pracowitość, wystarczyło określić cnotliwego bohatera jako dobrego chrześcijanina albo Świętowita Świętym Witem zastąpić - i już się zyskało legendę, która zamiast wyraźnie do słowiańskiej mitologii nawiązywać, kreuje wrażenie wysokiego poziomu duchowości w systemie chrześcijańskim.

Lustro Przyciemniające - Tutaj z kolei nasi słowiańscy bogowie stają się kapryśnymi demonami a wiedźmy-wiedzące zagrażającymi zwykłym ludziom czarownicami, parającymi się czarną magią. Ku przestrodze, jakie to pogaństwo z natury jest złe i diaboliczne.

Lustro Ośmieszające - Stworzone po to, żeby rodzimych mitów nie brać na poważnie. O ile bowiem strach utrzymuje nas w poczuciu realnego zagrożenia, o tyle śmiech prowadzi do wyparcia. Nie ma tu bogów, są "bożki", pokraczne jakieś takie i nieporadne, a wiedźmy to już tylko wredne staruchy z pypciem na nochalu.

Lustro Zakrzywiające - Najbardziej chyba niebezpieczne dla rodzimych mitów, ponieważ wykrzywia ono ich sens. Przedstawia dany mit bądź archetyp w scenerii w jakiej nasza świadomość kulturowa jeszcze go umiejscawia, zupełnie przekręcając przy tym przysłowiowego kota ogonem. Niby kot wciąż ten sam, ale w nowym układzie jednak już nie ten sam. Obrazy, które wyłaniają się z tego zwierciadła, nazywam sztucznymi kwiatami paproci. Są to chwasty, które wrastając w naszą zbiorową świadomość, stanowią najpierw konkurencję, później zaś śmiertelne zagrożenie dla tych prawdziwych.


Sztuczne Kwiaty Paproci

               Kwiat Paproci noszę w swoim sercu odkąd pamiętam. Towarzyszy mi jako jeden z najważniejszych symboli, poszukiwałam go i znajdowałam, dotykałam jego niedotykalnej natury; przyświecał mi jako wielka wzniosła idea i jako ogrzewające duszę światełko osobistego i kobiecego szczęścia. Rozczulająco pięknym skrzeniem maluje mi się obraz jego płatków schowanych w strzępiastych liściach paproci. Prastary symbol spełnienia. Nie tylko w miłości, bo i w mądrości, w zadowoleniu z życia, w rozwoju duchowym. To rzeczywiście skarb, bogactwo nad bogactwami!
               Zdarzało mi się - jako wyraz umiłowania i docenienia - nazywać tak ukochane osoby (i kota), których obecność była dla mnie skarbem i natchnieniem. Jesteś moim Kwiatem Paproci - szeptałam wówczas szeptem tak delikatnym jak sam ów kwietny duszek.
               Jakież więc było moje zdziwienie, kiedy pewnego dnia usłyszałam tę nazwę w zupełnie innym kontekście! Otóż mojej przyjaciółce nie bardzo wiodło się w związku. Zarzucała swojemu partnerowi, że jest leniwy i ignoruje ją i ich dziecko, że nic nie robi, tylko się bawi i hula i ucieka w nierzeczywisty świat gier komputerowych, a życie rodzinne i obowiązki w ogóle go nie obchodzą. "Taki z ciebie Kwiat Paproci" - wyrzekała mu.
               Początkowo zdiagnozowałam u mojej przyjaciółki owo "wyzwisko" jako brak znajomości opowiadającej o Kwiecie bajki. Myliłam się jednak. Znała ona po prostu jej "inną wersję".
               Poszukałam tu i tam i okazało się, że bajka ma dosyć sporo wariantów. Najczęściej mowa jest o tym, że jeśli się znajdzie Kwiat Paproci, należy go podrzucić do góry i patrzeć, gdzie spadnie. Tam trzeba zacząć kopać, a trafi się na ukryty w ziemi skarb. Sam Kwiat staje się więc jakby tylko narzędziem do zdobycia (materialnego) bogactwa.
               Najperfidniejszy zabieg w stosunku do rdzennego mitu znalazłam jednak u J. I. Kraszewskiego. Nie wiem, czy (ewentualnie na ile) wykonał go sam Kraszewski, czy może zwyczajnie zapisał zasłyszanego gdzieś "chwasta", jak by jednak nie było, podpisał się pod tym własnym nazwiskiem. Z jego wersji legendy dowiadujemy się, że Kwiat Paproci to coś, co nas zwiedzie na manowce, zdeprawuje, pchnie ku chęci posiadania za wszelką cenę, uczyni z nas samolubów a w konsekwencji cierpiące z samotności i wyrzutów sumienia własne cienie. Przyjrzyjmy się iście upiornemu, jeśli nie diabolicznemu opisowi z tej opowieści:

               "(...) kwiatek, pięć listków miał złotych a w środku oko świecące. [Jacuś] wyciągnął rękę i pochwycił go. Zapiekło go jak ogniem, ale nie rzucił, trzymał mocno.
               Kwiat w oczach rosnąć mu poczynał, a taką jasność miał, że Jacuś musiał powieki przymykać, bo go oślepiała. Wciągnął go zaraz za pazuchę pod lewą rękę, na serce...
               Wtem głos się odezwał do niego:
               - Wziąłeś mnie - szczęście to twoje, ale pamiętaj o tym, że kto mnie ma, ten wszystko może, co chce, tylko z nikim i nigdy swoim szczęściem dzielić mu się nie wolno...
               Jacusiowi tak się w głowie z wielkiej radości zaćmiło, że niewiele na ten głos zważał.
               'A! Co mi tam! - rzekł w duchu - byle mnie na świecie dobrze było...'
               Poczuł zaraz, że mu ów kwiat do ciała przylgnął, przyrósł i w serce zapuścił korzonki... Ucieszył się z tego bardzo, bo się nie obawiał, aby uciekł albo by mu go odebrano."

               W taki oto sposób jeden z najważniejszych symboli słowiańskiej duchowości przerobiony został na coś, czego zaprawdę lękać się należy. Lepiej się takiego diabelstwa nie tykać - pomyśli po lekturze każdy, kto nigdy nie poznał mitu (a szanse na jego poznanie mógł mieć marne, bo jak wyżej wspomniano, rodzime mity w wielkiej są u nas niełasce).
               Uważam, że większość tego typu fałszywych, sztucznych kwiatów paproci nie wyrasta przypadkowo, że muszą one być przez kogoś zasiane. Plenią się natomiast jak zaraza, z pokolenia na pokolenie mocniej się zakorzeniając.

               Zastanawiające, naprawdę zastanawiające, skąd Kraszewskiemu wziął się taki a nie inny obraz Kwiatu. Nie chciałabym przypisywać autorowi złych intencji, bo mogę się przecież co do nich bardzo mylić. Wymierne są jednak dla mnie owoce, skutek, jaki bajka wywarła w świadomości narodu - używanie nazwy Kwiatu Paproci na określenie kogoś, kogo życiową dewizą jest zdanie: "byle mnie na świecie dobrze było".  Tak jak napisałam nieco wyżej, mogła to być świadoma manipulacja albo powtórzenie wcześniej już zmanipulowanej wersji. A może było jeszcze inaczej?
               Może był to - przy najlepszych chęciach utrwalenia słowiańskiego podania na piśmie - zwyczajny brak zrozumienia rodzimej mądrości? Może to brak umiejętności sięgnięcia głębiej w przekaz rozpoczął spiralę zakrzywień? Albo w ogóle brak wiary w to, że rodzimy system wierzeń jakąkolwiek głębię posiadał? Nawet dziś bowiem i nawet w środowiskach sympatyzujących z ruchem słowiańskim, spotkać się można z poglądem, że Słowiańszczyzna to tylko przaśność, ludowość, wianki z kwiatków na głowach, mocny miód w kubku oraz bogowie, będący jakoby próbą wyjaśnienia sobie zjawisk, których natury wcześniej nie rozumiano, czyli dziwaczny jakiś (jak dla mnie) sposób pojmowania siebie jako rodzimo-wiercy, podczas gdy tak naprawdę jest się ateistą (bo kimże innym jest ktoś, kto neguje bogów jako żywe i świadome istności, nazywając je próbą wyjaśnienia sobie czegokolwiek?).
               Czytając bajkę Kraszewskiego zauważymy, że do pewnego momentu Kwiat nie wykazuje żadnych diabolicznych właściwości. Przeciwnie. Człowiek, w którym zrodziło się pragnienie (potrzeba) odnalezienia go, wystawiony jest na ciężką próbę. Nie udaje się raz i drugi, wyprawiać się trzeba samotnie w ciemny las... Próba woli, dojrzałości i wytrwałości jak się patrzy! Mało tego - w momencie, kiedy Kwiat zostaje odnaleziony i zerwany... PRZENIKA SERCE!!!! Dopiero, kiedy mowa jest o tym, że szczęściem swym znalazca z nikim się podzielić nie może, w Kraszewskiego jakby grom strzelił. Zdobyć szczęście tylko i wyłącznie dla siebie? Zobaczmy jednak, w jaką stronę podążył autor bajki - tak! - podszedł do sprawy całkowicie materialistycznie: bohater opływa we wszelkie dostatki, wozi się karetą i pomieszkuje w zamku, podczas gdy jego rodzina (bo przecież dzielić mu się nie wolno) ginie z nędzy i głodu. Czy wiedza i przekazy naszych przodków są aż tak prymitywne? A może tylko się komuś takie wydawały?
               Co się stanie, jeżeli odrzucimy podejście materialistyczne na rzecz duchowego? Czyż nie otrzymamy symbolu szczęścia wynikającego z poczucia spełnienia, a właściwie spełniania się? Czy takim szczęściem można się z kimś podzielić? W pewnym sensie tak, bo szczęśliwy człowiek bardzo dobrze oddziałuje na otoczenie, bywa też inspiracją dla innych. Ale nie jest już na przykład możliwa taka sytuacja, że samemu będąc szczęśliwym mężem/żoną/przyjacielem/dzieckiem/rodzicem....itp. można część swojego szczęścia-spełnienia podarować bliskiej osobie, żeby ona też się czuła spełniona. Niestety. Tu każdy sam musi zapuścić się w ciemny las swojego wnętrza, zmierzyć się ze straszydłami własnych lęków oraz bestiami sterujących nim programów, musi wykazać się własną silną wolą w dążeniu do celu. A przede wszystkim sam musi chcieć być człowiekiem szczęśliwym, sam musi chcieć zerwać ten Kwiat.
               Na powyższym przykładzie widzimy, że nawet prześledziwszy (dokładnie) budowę chwastu, jesteśmy w stanie domyślić się budowy pierwowzoru. Nie mniej jednak szkodą jest nie do oszacowania, że na tak szeroką skalę pierwowzór został nim zastąpiony...


Bajki-Niewidki

               Jest jednak wiele bajek, w których stopień zachwaszczenia fałszywymi podrzutkami jest stosunkowo nieznaczny, a które jako całość są niby skrzynie po brzegi wypełnione klejnotami słowiańskich podań i legend. Bajki te są na wskroś nasze - sielskie i dowcipne, ale i bardzo poważne, gdy trzeba. Pisane znakomitym językiem, który przenosi nas w czasy, kiedy każde dziecko znało słowa takie jak gędźba, stągiew, sosrąb, iścizna czy kosowica, pozwalające wyobraźnią zaczerpnąć wody ze studni, postawić zaczyn na chleb czy zlęknąć się napastliwego wodnika przychodzącego w zaloty. W każdej z tych opowieści zawarta jest jakaś nauka, każda umacnia w czytającym przekonanie, że warto się nie poddawać, warto zawsze mówić prawdę, kochać i być pracowitym.
               Gdzie więc są te bajki, skoro są napisane i wydane? Nie ma ich w sprzedaży w marketach i nie ma ich w wiodących sieciach księgarń. Calineczkę, Brzydkie kaczątko czy Jasia i Małgosię dostaniemy wszędzie. A nasze polskie, nasze słowiańskie baśnie? Bajki-Niewidki? Nie ma ich nawet w szkole.
               A kiedyś były. Oto wśród książek jakie zostały w domu, który mnie przygarnął, znajduje się tomik pięknych polskich bajek, zatytułowany "U złotego źródła". Czwarte wydanie (w nakładzie prawie 30.000 egzemplarzy) z 1978 roku. Napis w rogu pierwszej strony informuje, że była to LEKTURA SZKOLNA dla klas trzecich. Ciekawe komu i dlaczego przeszkadzała taka lektura... Gdyby nie przeszkadzała, dzisiejsi trzecioklasiści czytaliby o Dwunastu miesiącach, o Szklanej górze, Wężowym Królu, Złotej studzience czy o tym, jak to jeden utopiec chciał się koniecznie ożenić. No ale wiadomo - czym skorupka za młodu... albo czego mały Jaś się nie nauczy, tego Jan nie będzie wiedział. A wiedza w niektórych z tych bajek (pięknie w mitycznej metaforze podana) zaskakująco trafiająca w samo sedno bywa. Skoro Jaś się jednak zawczasu nie dowiedział, tak dorosły już Jan wiedzieć nie będzie na przykład, że jego ulubiona gorzałka darem jest podstępnym od Czarnego Licha...   


Skutki wyjałowienia

               Zamiast własnego komentarza posłużę się tu kilkoma fragmentami z książki o jakże mocnym tytule "Błaganie o mit", której autorem jest znany amerykański psychiatra i psychoterapeuta Rollo May. Po przeczytaniu ich i rozważeniu stanu naszej rodzimej słowiańskiej mitologii wnioski nasuną się same...
               Przytoczę najpierw krótki opis zawartości tej książki, znajdujący się z tyłu na okładce:

"Prawie codziennie w poradniach psychoterapeutycznych zdarza się, że pacjent, przywołując jakąś osobę, zdarzenie czy uczucie, zupełnie nieoczekiwanie odnajduje ogniwo łączące jego życie z trwałymi mitami naszej kultury. Mit staje się lustrem, w którym pacjent może ujrzeć źródło swego bólu i zaburzeń samopoczucia, trwających nieraz i ponad rok. Przyjęcie takiego założenia rozpoczyna wychodzenie z choroby. Mit - 'wieczność wdzierająca się w czas' - jest punktem ogniskującym powrót do zdrowia. Łącząc mity, od klasycznej mitologii greckiej i średniowiecza Dantego poprzez legendy europejskie (Faust oraz pierwowzór Śpiącej Królewny) aż do współczesnego mitu amerykańskiego stylu życia (Jay Gatsby), ze snami i skojarzeniami, z którymi zetknął się w czasie swojej praktyki psychoterapeutycznej, Rollo May pomaga odnaleźć drogowskaz osobom poszukującym celu i sensu życia w naszych niespokojnych czasach."

---

"Kiedy w XX wieku jesteśmy tak bardzo zaabsorbowani udowodnieniem, że nasz techniczny umysł ma rację, i jednym ciosem powalamy 'głupstwa' zwane mitami, to również winniśmy wiedzieć, że ograbiamy swoje własne wnętrze i stanowimy zagrożenie dla społeczeństwa, zubożając je po prostu." Rollo May

"Tak długo jak świat nasz i społeczeństwo pozostaną wyjałowione z mitów wyrażających wierzenia i wartości moralne, tak długo będziemy mieli do czynienia z depresją i z samobójstwami." R.M.

"Bez mitów jesteśmy podobni do ludzi z uszkodzonym mózgiem, niezdolnymi do wyjścia poza  swój świat i usłyszenia osoby, która mówi." R.M.

"Trudno jest omawiać zapotrzebowanie na mity, kiedy kultura nasza tak bardzo przyzwyczaiła się do traktowania mitów jako nieprawdy. Nawet ludzie wydawałoby się inteligentni, po to by coś zdeprecjonować, używają określenia: 'jest to tylko mit'. I tak na przykład biblijna historia stworzenia jest 'tylko' mitem. Takie użycie słowa 'tylko', w sensie deprecjonującym, wprowadzili Ojcowie Kościoła w III wieku n.e., był to ich sposób walki z powszechną wiarą w greckie i rzymskie mity. Ojcowie utrzymywali, że tylko chrześcijański przekaz jest prawdziwy, a przekazy greckie i rzymskie są 'tylko' mitami. (...)
Dzisiaj jednak doszedł, dodatkowo, inny argument na rzecz ujmowania mitu jako czegoś nieprawdziwego. Większość z nas uczona była myślenia w kategoriach racjonalności. Wydaje się, że staliśmy się ofiarami przesądu, że im bardziej racjonalne są nasze twierdzenia, tym bliższe są prawdy (...). Ów monopol lewej półkuli mózgowej reprezentuje nie naukę, ale pseudonaukę. Jakże słusznie przypomina nam Gregory Bateson, że 'sama racjonalność nie wspomagana przez takie zjawiska jak: sztuka, religia, marzenia i im podobne, jest zawsze patogenna i destrukcyjna wobec życia". Wspomnieliśmy o tym już wcześniej, że w momencie kiedy mity nie są w stanie spełnić swoich funkcji, reagujemy na to mitofobią. Atakujemy samą koncepcję mitu. Odrzucenie mitu, jak to zobaczymy później, jest częścią naszej ogólniejszej postawy - odmową konfrontacji własnej rzeczywistości z rzeczywistością społeczną." R.M.


Nowe baje
              
               Popłakaliśmy sobie trochę nad rozlanym mlekiem, czas jednak obetrzeć łzy z twarzy i uświadomić sobie, że jeśli się postarać o zdrową krówkę albo kozę, świeżego mleka - prosto ze źródła - można mieć zawsze pod dostatkiem.
               Oto - na naszych oczach - dzieją się rzeczy niezwykłe. Wygląda na to, że czas już dojrzał i że myśmy też dojrzeli, by porzucić wszczepione nam przekonanie, że tylko z glinianych okruchów i zapisków takiego czy innego średniowiecznego skryby wolno nam czerpać wiedzę o Słowiańszczyźnie. Równolegle do siebie dokonuje się obecnie wiele ogromnych zmian: Ziemia jakby sama odkrywa coraz to nowe obiekty kultowe datowane na kilka tysięcy lat, a niekiedy świadczące o bardzo wysokim stopniu rozwoju technologicznego, nasz zaś z kolei stopień rozwoju technologicznego pozwala weryfikować, co bliskie jest prawdy, a co było zmyślone przez fałszerzy historii. Genetycy potwierdzają prastary rodowód Słowian. Świadomość cywilizacyjnego i duchowego dorobku naszych przodków tworzy już swoisty pomost pomiędzy ich wiedzą i umiejętnościami, a naszym Dzisiaj i naszym Jutro; pomost rozciągający się ponad setkami, a może i tysiącami lat wszelako pojętego duchowego uwstecznienia. A i w samych ludziach niemało zmian się dokonuje. Umysł na powrót łączy się z Sercem, stajemy się bardziej samodzielni, kasta pośredników wszędzie traci na znaczeniu. Zrzucamy pęta i kajdany duchowego zniewolenia, stajemy się świadomi własnej mocy i Światła Świata w każdym z nas przejawionego. Fizyka kwantowa uzmysławia nam, kim jako ludzie jesteśmy i kim możemy być. Nie ma takiej siły - prócz braku wiary we własne możliwości - która stałaby na przeszkodzie doświadczenia istoty naszych przyrodzonych bogów i mitów. W oparciu zaś o to doświadczenie, możemy tworzyć nowe baje, pozbawione zasadzonych cudzymi dłońmi chwastów. Baje, opisujące zarówno czasy obecne jak i minione, o których zwykło się mawiać, że nic o nich nie wiemy (ponieważ brakuje odpowiedniej glinianej skorupy albo obelżywej notatki autorstwa jakiegoś mnicha).
               Czy tworzenie nowych baśni w oparciu o wewnętrzne doświadczenie mitu/postaci mitycznych będzie fantazjowaniem? Beletrystyką? Twierdzę, że nie, że wręcz przeciwnie. O ile oczywiście nie zamierzamy pisać fantastyki lub dawać się ponosić własnym wyobrażeniom, podsuwanym przez umysł. Nasi bogowie to przecież Żywioły (bezpośrednio oddziałujące na środowisko i pośrednio na człowieka) oraz Moce (bezpośrednio oddziałujące na człowieka). Wyobraźmy sobie Żywioł Wody albo Ognia. Czy coś zmieniło się w ich oddziaływaniu (pomijając aspekt zanieczyszczenia)? Moc Miłości albo Żądzy - czy coś tu się mogło w istotny sposób odmienić (poza tym, że dzisiejsza kobieta chcąc wyglądać zalotnie, założy mini-spódniczkę i wysokie obcasy)? Zmieniły się szczegóły - owszem, czasami są to dość ważne szczegóły, ale... Nieco więcej wiary w siebie - jesteśmy wyposażeni w odpowiednie narzędzia, żeby do sedna sprawy dotrzeć!
               Wśród wszystkich tych licznych narzędzi najważniejsze dla Słowianina jest Serce, jako że właśnie czakra serca jest w nim najsilniejsza (dlatego też manipuluje się nami, ukrywając niecne zamiary za pięknym hasłem miłości). Sercem-czuciem możemy przeniknąć bogów, połączyć się z nimi, poznać ich. Patrząc w głębię serca, możemy przyjrzeć się im dokładnie. No dobrze, powino się jeszcze oczyścić z zapisanych w umyśle i podświadomości wdruków i poglądów, będących efektem wychowania i udziału w pseudoracjonalisycznym, a tak naprawdę materialistyczno-ateistycznym lub materialistyczno-katolickim środowisku, tak, by umysł dobrze współpracował z sercem-czuciem, a nie bojkotował je.
               Także wokół siebie mamy cichych pomocników, którzy są w stanie wiele nam przekazać. Ot choćby stare drzewa, które tak skrzętnie, za pomocą wody - energetycznego nośnika danych, zapisują w sobie ważne informacje. Łącząc się z drzewem, możemy każdą komórką naszego ciała (one głównie z wody się składają) wsączyć w siebie te informacje... zaczerpnąć wiedzy!
               Wewnątrz siebie też mamy jeszcze Zapis, tyle że często nie zdajemy sobie z tego sprawy. Poza tym trzeba mieć odwagę, wewnętrzną determinację, by - niekiedy mimo wiatru dmuchającego w oczy, kłód rzucanych pod nogi, przeciwności, z którymi przychodzi się mierzyć - zejść w poszukiwaniu do Serca, penetrować jego zakamarki, przeczesywać rubieże. Sama miałam okazję przekonać się, że gdzieś głęboko we mnie ukryta jest potrzebna wiedza. Otóż wiele lat temu, zupełnie nie znając jeszcze wtedy rodzimej mitologii, opisałam wejście w Zaświaty jako gęsto zarośnięte dokoła (ogrodzone) tarniną. Kiedy później, zapoznając się z mitami, podaniami i zwyczajami znalazłam informację o tarninowym gaju łączonym z bogami śmierci oraz o tym, że cierniste krzewy, w tym także tarnina, odgrywały ważną rolę podczas obrzędów grzebalnych, najpierw mnie to skołowało, a później niewypowiedzianie ucieszyło, bo poczułam jak wiele wiedzy - mimo wszystko - mamy jeszcze w sobie!
               Pozostaje tylko jedna kwestia: pisać czy nie pisać? Polecam każdemu, w kim takie pytanie zakiełkowało, udać się po odpowiedź do własnego Serca. Ja też tam byłam, miód i wino piłam...

P.Runika

artykuł ukazał się drukiem w ósmym numerze czasopisma Słowianić  

Zbiór baśni polskich "U złotego źródła"

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Czterdziestka, czyli jak przekroczyłam próg do krainy czarów

Lindemann - Wer weiß das schon?

Magisterarbeit: "Blaue Blume im Gemüsegarten. Ausgewählte Fragen zur Koexistenz eines romantischen Individuums mit der Gesellschaft geschildert in Novalis` „Heinrich von Ofterdingen“